Do Podhorzec na wiosenne toki głuszców zjechało kilku myśliwych z Warszawy. Sam hrabia udziału w tem brać nie mógł, przykuty do fotelu podagrą, hrabina zabawiała gości co wieczór w salonach przy pomocy dwóch kuzynek. Trochę grano w karty, dużo flirtowano, śpiewano i tańczono.
Przez parę pierwszych nocy wyjeżdżali w bór, skradali się godzinami przez mokre bagna na dalekie halizny, gdzie się rozgrywały toki, ale pora była spóźniona, stanowiska już nieliczne, trudy ogromne, a dotąd upolowano tylko dwa głuszce, i te zabili nie panowie z Warszawy, ale chłop strzelec i Stanisław Hlebowicz, szlachcic, sąsiad Podhorzec.
Więc zapał myśliwych ostygł, woleli czas spędzać w salonach.
Jednego wieczora, gdy nadleśny Jurjewicz przyszedł do hrabiego po dyspozycje myśliwskie, odpowiedziano mu, że nikt z gości na toki nie ruszy, żeby zapolował sam ze służbą leśną.
Pałac był oświetlony, towarzystwo wstawało od późnego, o szóstej, obiadu, przechodziło na zabawę do salonów.
Wychodząc z kancelarji, spotkał Jurjewicz w sieni Hlebowicza i rzekł:
— Może i ty z nami pójdziesz? Zamówiłem ludzi.
— Możeby i Stefan miał ochotę?
— Et, zostaw go przy spódnicach. Tam jego miejsce.
— W każdym razie powiem i przychodzę.
Wrócił po chwili.
— Powiedział, że o północy będzie u ciebie. Żeby na