czuwamy i gryziemy szyszki. Raptem we dworze salwa, zerwaliśmy się. Niema naszych, mówimy, chodźmy stąd. Budzimy tamtych, tarmosim, nie chcą wstać, już podrętwieli. Ja nie ułamek, Kulesza olbrzym, bierzemy ich na plecy i ciągniemy w gąszcze. Aż tu wrzask, tupot, świst, obskoczyli nas w mig, zwalił się Kulesza od kuli, mnie cięli szaszką po łbie, tamtych stratowali i do mnie: prowadź, gdzie broń. A ja tylko zęby zaciął, skurczył wszystką moc, myślę: teraz sieczcie! I siekli, ale potem miesiąc nie wstałem z pryczy. Teraz się nie dziw, jak mówię, że to droga broń, znalazłem ją tej jesieni w tem samem mrowisku, umyślnie pojechałem i trafiłem i znalazłem.
— Hrehorowicz też moc miał — rzekł Hlebowicz. — Opowiadał Olesza, co z nim siedział, że wziął tysiąc pletni przez tydzień, byle wydał swą partję, potem ułaskawienie miał, byle nazwiska rzekł.
— No, Hrehorowicz, to jak stal, był człowiek. Jak go wzięto, teść przecie byłby go wykręcił, wszystko było kupione, ucieczka przygotowana, paszport zagraniczny. Nie zechciał. Potem się nad nim pastwili zato!
— A syn tańczy z Podhorską! — ponuro mruknął Hlebowicz.
Stefan poruszył się i stanął w oknie.
— Nie tańczę! Jestem tutaj! — rzekł poważnie.
— To wejdź! Jeszcze nie północ! — odparł Jurjewicz.
Młody człowiek wszedł i odezwał się:
— Wuj mnie potępia, że tańczę.
— Nie potępiam, tylko mi żal. Jak się w ogniu było, na popioły ciężko patrzeć. Ale ciebie nie winię. Jesteś dzieckiem czasu. Teraz tak. Całe pokolenie się marnuje. Gniazda zburzone, pisklęta rozproszone, strach, walka o chleb, żadnej idei! My dali wiele, myśleli dla dobrego, dla wielkiego, świętego, a ot — najszczęśliwsi pono ci, co dali wszystko: duszę i życie. Twemu ojcu pod tym głazem leżeć lżej, niż nam patrzeć na to, cośmy
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/208
Ta strona została przepisana.