Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/210

Ta strona została przepisana.

pesza że babka śmiertelnie chora. Tyfus podobno. Marynia mię tu wysłała, sama za parę dni pojedzie, na powrót twój czeka. Wstąpiłem. Może ojciec pojedzie!
— A ty?
— Ja jadę! Jakże, natychmiast, tą samą pocztą.
— Ja z tobą!
Obejrzał się Kostuś, dopiero spostrzegł Stefana.
— Ty tutaj! Ach, prawda! W pałacu. Śpiesz się, za godzinę trzeba ruszać.
Uścisnęli sobie dłonie. Ruszył się i Hlebowicz.
— To ja się z wami zabiorę do stacji. Chodźmy do pałacu po rzeczy. Wstąpię do domu i za parę dni przyjedziemy z Marynią. Ty ją uratujesz, Kostuś.
— Co w ludzkiej mocy — zrobię.
Stefan już był na drodze. Ledwie go Hlebowicz dogonił. W pałacu tańczono jeszcze w najlepsze. Przebrali się, upakowali rzeczy, Stefan napisał słów parę do hrabiny, i nikt w pałacu nie spostrzegł, jak wyszli do bramy, gdzie na nich już czekali Jurjewicze.
Stary w milczeniu ucałował Stefana i ruszyli traktem piaszczystym wśród lasów ku stacji kolei. Milczeli długi czas, wreszcie Kostuś rzekł:
— Co twoja matka na to powie, Stefan?
Ten się ocknął, jak ze snu.
— Matka? Nie myślałem o tem. Matka zdrowa, a tam muszę być! Jeśli przyjedziemy za późno, do śmierci sobie tego nie daruję. Czy to daleko? Kiedy będziemy?
— Jutro wieczorem. Koleją trzy stacje, ale tam końmi trzy mile.
— Miałeś jaką wiadomość z Rostowa?
— Miałem pomyślną. Chciałem już jechać, bo termin dwutygodniowy do stawienia się.
— A jakże ci się zdaje? Źle tam w Grelach?
— Najgorsze, że tam w miasteczku doktora w tej chwili niema. Uciekł podobno z głodu i nudy, a drugi o ośm mil. Już to kąt zakazany te Grele.