Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/214

Ta strona została przepisana.

długiej chwili odezwał się:
— To już grelskie lasy. Zaraz młyn i dwór!
W Stefanie tłuc się poczęło niesfornie serce. Co zastanie? Babka! Może przyjdzie za późno. U młyna, klekocącego głośno, stało kilka fur chłopskich i mężczyzna w krótkim kożuszku rachował się z chłopami.
— Tatu! — krzyknął Bohuszewicz.
Oficjalista podniósł głowę i zdumiał.
— A ty tu co robisz? — zawołał.
— Panicze do Grel jadą.
— Co tam słychać, Kafar? — krzyknął Kostuś.
— Dzięki Bogu, dzisiaj lepiej. Zasnęła pani zdrowo z wieczora. Rano nie było gorączki.
Zbliżył się i witał, patrząc bystro na Stefana.
— To kozarskiego pana syn! — rzekł Kostuś.
Zeszpecona prochem, surowa twarz Kafara rozjaśniła się, jakby słońcem.
— To już dla pani najlepsze zdrowie! Czekali pana, czekali, Siemaszko nie doczekał. Poganiaj, Jasiek, ile mocy w szkapach. Będzie-że radości.
Ruszyli tęgim truchtem. Kostuś się roześmiał.
— Ot, i jest wieczna historja marnotrawnego syna. Na mnie nikt nie spojrzy i nie ja babkę wyleczę. Och, odetchnąłem. Takem się lękał, a ty czegoś taki blady? Kryzys minął, teraz tylko karmić i pilnować, będzie zdrowa!
Stefan zdawał się nie słyszeć! Z tchem zapartym patrzał przed siebie. Ale jechali wąską groblą wśród olszyn, a wokoło las wszystko zakrywał. Niespodziewanie Bohuszewicz rzekł:
— Ot, i dojeżdżamy!
Wtedy Stefan ujrzał tuż z lasem łączący się stary, odwieczny sad, a po bokach kilka budowli szarych, niskich, z omszałemi dachami, podpartych ze wszech stron i struktury staroświeckiej.
Las je ze wszech stron otaczał i ukrywał w swem wnętrzu, a leżały przy ziemi niskie, niepozorne, ubogie,