Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/215

Ta strona została przepisana.

jak skowrończe gniazdo.
W samej głębi leżał dziedziniec osobny, gęsto klombami bzu porosły, przez które ledwie było widać dom mieszkalny, taki sam niski drewniany, oczeretem omszonym pokryty. Dwie oficynki miał po bokach i za sobą znowu stare grusze, jabłonie i lip kilka stuletnich co najmniej.
Gdy wózek zaturkotał, z oficyn wyjrzały kobiety, a na ganek wyszła Misia Siewrukówna, którą zdaleka poznał Kostuś.
Ale gdy wysiedli, ona, oczom nie wierząc, patrzała.
— I pan Stefan tutaj? Skąd? Jak się to stało? Otrzymał pan list, pisany onegdaj?
— Nie. Byłem u Podhorskich, gdy Kostuś wieść przywiózł. Jakże babka?
— Ogromnie osłabiona, ale gorączki nie ma. Onegdaj zwątpiłam o życiu, dlatego napisałam do pana.
— Dwóch doktorów będzie jutro z Warszawy, a ja zaraz babkę wyegzaminuję! Nie śpi?
— Zobaczę, przygotuję. O panu odrazu nie powiem, żeby się zanadto nie wzruszyła.
Weszli w sień. Stefan prawie się przeraził, tak dom był niski i stary, ubogi w sprzęty, mroczny. Ściany w ziemię wrosły, okna były prawie przy podłodze, sufit nie podbity, z widocznemi belkami, żadnych obić, bielone ściany, zawieszone staremi obrazami i portretami, meble staroświeckie, włosieniem kryte, sztywno ustawione, posadzki niegdyś piękne, dziś w wielu miejscach wytarte i popaczone. Czysto tylko było bardzo i ciepło od wielkich pieców z zielonych kafli. Misia poszła w głąb domu, oni zostali w salonie sami, ale krótko, bo wnet weszła zmalała, siwiutka, jak ten dom w ziemię wrastająca, Duszka. Nie witała ich słowami, tylko cała się trzęsła i łzy jej leciały po twarzy pomarszczonej, jak zmarznięte jabłko.
A za nią ukazała się o kiju, przygarbiona Siemaszkowa i głuchy, na pergamin zeschły Kacper, lokaj.