Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/217

Ta strona została przepisana.

szony był, jakby we śnie, odpowiadał monosylabami i, zaledwie wstano od stołu, wyszedł na powietrze, w cichy sad.
Noc była księżycowa i ciepła, a wokoło cisza. Bez szelestu i ruchu stały nagie jeszcze drzewa, tylko coś w powietrzu dyszało, drżało, a od miesiąca szła jakby migotliwa ścieżka srebrna i ciągnęła w dal.
Stefan miał ochotę paść na ziemię i szeptać miłosne zaklęcia. Ziemia, ziemia, jego ziemia, rodzona, własna, Grele te, o których śnił od dzieciństwa.
Szedł przed siebie, w głębie sadu, tak pewnie, jakby te dróżki, te szpalery, te altany znał oddawna, nie czuł czasu i przestrzeni i drgnął, jak zbudzony ze snu, na dalekie wołanie. Poznał głos Kostusia i zawrócił, niespokojny.
— Jak babka? — zawołał zdaleka.
— Śpi spokojnie. I wszyscy śpią, bo to już północ. Nam też pora spocząć. Posłałem konie po doktorów. Niepotrzebny ambaras i koszt. Niebezpieczeństwo minęło.
Weszli do domu na palcach, do przeznaczonego im pokoju. Kostuś zaczął się rozbierać.
— Czy ty długo zabawisz? — spytał.
— Nie wiem.
— Ja razem z doktorami odjadę. Nie mam tu poco siedzieć. Babka mi już zrobiła uwagę za Rostow. Ledwie żywa, a swoje prawi. Z Misią też skończone, rozmówiliśmy się po raz ostatni.
Cisnął z pasją but na podłogę.
— Naturalnie, zobaczyła ciebie — i już! Głupia, wyobraża sobie, że ją weźmiesz!
— To ty sobie ten ćwiek wbiłeś w głowę oddawna. To ja się w niej kiedyś kochałem, jeszcze w gimnazjum, ona się z nas obu śmiała.
— Bałamuciłeś ją i będziesz miał na sumieniu złamane życie dziewczyny.
Stefan głęboko odetchnął i po chwili milczenia spytał