Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/22

Ta strona została przepisana.

Miał za dwoje do roboty.
Pewnego dnia, gdy zbierał owies na swem pólku podle kirkuta, zbliżył się doń stary, niepozorny człowieczek. Spojrzeli na siebie, i poznali się, i nie zamienili powitania, tylko nieznacznie się obejrzeli, czy ich kto nie widzi.
— Czekałem na was, panie Siemaszko — rzekł Bohuszewicz — myślałem, że przyjdziecie po sygnet.
— Dostaliście?
— Dostałem. Noszę go przy sobie, dla was.
Wydobył z cholewy gałganek, był w nim pierścień i sturublowa asygnata.
— I to sobie zabierzcie, tę zapłatę — za tamto.
— Dlaczego? Zatrzymajcie. Narażaliście życie.
— To było przedtem. Pamiętacie — mówiłem, że on licho wie za co zginął, licho wie, za co lazł z motyką na słońce. Myślałem — trup to nic, chciałem zarobić na głupich panach, teraz ja wiem co trup wart! Wiecie, słyszeliście, co u mnie było?
— Wiem, straszne!
— No, to ja za tamtą usługę pieniędzy nie wezmę, ani za ten sygnet, mnie u kogo innego zapłatę trzeba wziąć, i wezmę. Pokłońcie się waszej pani od Bohuszewicza, któremu żonę udusili. Idźcie, ktoś nadchodzi.
Stary przypadł do płotu i zniknął.
Poza miasteczkiem dostał się do żydowskiego chlewu, gdzie w kącie stał prosty wóz i koń. Położył się na wozie i udawał sen. O zmroku przyszedł doń Żyd, poszeptali coś z sobą, stary konia założył i wyjechał na dróżkę polną, wiodącą ku lasom. Zrazu jechał wolno, potem, gdy zmierzch stał się ciemnością, koń ruszył ostro, a stary znał widocznie dobrze lasy, bo nigdzie się w kierunku nie wahał, choć wciąż jechał ledwie widocznemi drożynami. Było po północy, gdy stanął wreszcie, konia do drzewa uwiązał i poszedł pieszo ku jakimś czerniejącym budynkom.
Był to dwór w Kozarach, a raczej stodoły. Stary dostał się pod samą ścianę i począł rękami czegoś szukać,