żem nawet za nikczemny, za słaby, żeby sobie w łeb palnąć!
Kostuś słuchał, i poważniał, i łagodniał. Stefan, skończywszy mówić, siedział z głową w dłoniach, zapatrzony ponuro w ziemię.
— Tak źle z tobą! — mruknął Kostuś po długiem milczeniu.
— Myślałeś, żem już taki podły, że zgodziłem się z położeniem! Nie, i mam nadzieję, że do tego nie dojdę. Ale jestem człowiek skończony, bo niezdolny do walki. Wegetuję, marnieję, zamiera wola, już się nie buntuję. Dziś, chwilę, z babką, zapomniałem o rzeczywistości, w tym sadzie roiłem baśni, ale już to minęło. Jutro będzie depesza po mnie, taka, której muszę być posłuszny i wracać. Ty nie znasz tamtych ludzi, życia, szczęśliwym jesteś.
— Nie bądźże wiechciem! Rzuć!
— Mówisz, jak człowiek silny i wolny. Ja nie mogę rzucić, nie potrafię. To matka!
Kostuś zaklął przez zęby.
— I tak będzie i będzie? Biedna babka! — szepnął po chwili. — Wrócisz i będziesz sobie próchnieć. To ty jesteś w położeniu panny na wydaniu. Ożeń się, może się wyzwolisz!
Stefan spojrzał na niego z żalem i przykrością.
— Mnie wyzwoli tylko śmierć! — rzekł ponuro.
Położył się i umilkł. Kostuś rozebrał się także i zgasił świecę. Na dworze już szarzało i zawzięcie piały koguty.
— Stefan! — odezwał się Kostuś.
— Co?
— To między nami będzie już po dawnemu. Tobie jest naprawdę podle. Trzeba coś zrobić.
— Nie łam głowy napróżno. Już zrobiłeś najlepsze, gdy mi wracasz serce.
— Coś trzeba zrobić! Coś trzeba! — mruczał uparcie Kostuś.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/221
Ta strona została przepisana.