Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/23

Ta strona została przepisana.

posuwając się powoli. Wreszcie przypadł do ziemi i grzebiąc, jak pies, otwór pod ścianą, wśliznął się do wnętrza. Trzy razy wydostawał się i wynosił z sobą jakieś skrzynki i worki. Na gumnie rozlegały się gwizdawki stróżów, kroki, nawoływania chłopskich wart. Wtedy stary nieruchomiał. Gdy wyniósł worek, chwilę odpoczywał, rękawem otarł pot i, obładowany częścią zdobyczy, ruszył do wozu.
Gdy wszystko zniósł, świt poczynał szarzeć. Wtedy się przeżegnał, odsapnął i w las się wnurzył. Ujechawszy dobrą milę, stanął i cały swój ładunek ukrył w bagienku opodal od drogi. Wtedy skręcił i wydostał się na szeroki gościniec.
Koń był zmachany, stary znużony, musiał zasnąć. Obudziło go pozdrowienie. Rozejrzał się i konia zatrzymał.
— Jak się macie, panie Wiktorze. Jakże dziad?
— Pomarł tamtej nocy. Ja do was idę.
— A poco?
— Przykaz dał do starej pani.
— No, to siadajcie ze mną, podwiozę.
— U was we dworze wojsko?
— Nie, chłopy. Z kołami stoją, wszędzie włażą, szpiegują, donoszą.
— A toć pani była dla nich jak matka?
— To właśnie. Inaczej gad nie płaci. Ja mówiłem, że źle będzie, tak się z nimi cackała, wszystko wybaczyła, na wszystko pozwalała. Toć u nas i nie zasiano wiosną, a żyto tośmy zebrali dworską czeladzią, rola ugoruje. Nie chcą nic i za pieniądze robić. Teraz to i bydła niema, ot u nas jak na dłoni, policytowali wszystko za kontrybucję. Moje dwie krowy zostały i ta kobyła.
— To jakże będzie?
Stary ramionami ruszył.
— Albo ja wiem. Dzieci nam zwożą i trupy!
— I pani tak sama w tym dworze?
— Jest pan Ksawery — pani brat.