i wstała, prostując z ulgą swą gibką postać.
— Już wszystko na dziś skończone! — rzekła.
— Chodźmy w sad! — poprosił znowu, obejmując ją spojrzeniem i wyciągając rękę.
— Czy pan się lęka iść sam? Taki duży, a jeszcze w strachy wierzy! — roześmiała się.
— Sam, w taką noc, pewnie, że to straszne.
— A ja wolę sama. Może panu przysłać chłopca z kredensu, żeby pan nie zbłądził.
Stanęła w oknie obok niego i patrzała na miesiąc. Nozdrza jej rozdymały się, wciągając chciwie powietrze, śmiała się, ale tylko ustami; w oczach miała mrok i smutek.
— Nie mam łaski u pani, nawet na chwilę spaceru.
Zwróciła na niego oczy i dotknęli się wzrokiem.
— Trochę, chwilę, prosto w miesiąc, w ciszę! — szepnął błagalnie, biorąc jej rękę i podnosząc do ust.
— O, jaki pan rozpieszczony. Ale tu nie Warszawa, a ja żadna kompanja do spaceru o księżycu. Nie umiem marzyć o niebieskich migdałach i nie zabawię pana poetyczną rozmową. Ale jeśli pan tak chce koniecznie, idźmy.
Ale Stefan jakby oprzytomniał, zawstydził się natręctwa, zażenował.
— Nie, dziękuję pani i przepraszam. Nie chcę ofiary pani uprzejmości. Nie, dziękuję.
Znowu jej rękę podniósł do ust i chwilę milczeli. Raptem Stefanowi zrobiło się bardzo smutno, pusto, samotnie. Poczuł się obcym i cudzym.
— Parno, będzie burza dziś w nocy! — rzekła Misia, a gdy dalej milczał, spojrzała nań z uśmiechem. — Pieszczoch grymasi, chciał zabawki, napierał się, a gdy obiecano, już nie chce. Zapewne panu nikt, nigdy niczego nie odmówił?
— Nie wiem, nigdy nie proszę, i wstyd mi, żem od zasady odstąpił dzisiaj. Czy pani pamięta, żeśmy się znali, dawno, prawie dziećmi? Już wtedy nie lubiła mnie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/232
Ta strona została przepisana.