Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/233

Ta strona została przepisana.

pani i nie bawiliśmy się z sobą nigdy. Tak i zostało.
— Nie pamiętam! — odparła z dziwnym uśmiechem.
Podeszła do stołu, wzięła chleb, ułamała kawałek i poczęła gryźć.
— Chce pan? — spytała.
— Przeznaczony dla Kostusia.
— Pan nie bierze nigdy nic cudzego?
— Owszem, brałem, przekonałem się, że nie warto. Nie syci, zostawia niesmak, a może i truje!
— Ten chleb pana własny, i oto moja połowa. Proszę, nie otruje! Kostuś wcale nie dostanie! Boże, jaki on się zrobił nieznośny!
— A może pani na wszystkich nas niełaskawa teraz! — rzekł, rozchmurzając się. — Jakże można odmówić mu koni na Mszę!
— I pan w to wierzy, że on się modlić będzie! Przecie Duszka chce go zapoznać z Ostaszewską. Co to pilnego! Te panie, jak się dowiedzą, że są kawalerowie w Grelach, same przyjadą. Przecie tu, oprócz pana Białozora, niema na pokaz mężczyzny.
— A pan Białozór zajęty! — rzucił, dziwiąc się sam, że czuje niechęć do tego nieznanego.
— Tak ciocia Duszka dowodzi.
— A pani?
— Ja? Mnie swaty wcale nie interesują — odparła, ruszając ramionami.
Wtem drzwi się otworzyły, na progu stał Kostuś.
— Stefan! Ach, przepraszam, przeszkadzam państwu. Ale Kacper zrzędzi o kolację, a babcia ma jakieś polecenia do pani, więc muszę państwu przerwać gawędkę.
— Nic nie szkodzi, wasza ekscelencjo. Mamy czas — odparła Misia drwiąco, przechodząc obok niego w głąb domu.
Stefan przełożył nogi przez futrynę i zeskoczył do ogrodu. Nie chciał słuchać uwag i zapewne wymyślań.
Jednakże dyplomacja Duszki przemogła wolę Misi. Pani marszałkowa kazała konie dać i nazajutrz Kostuś