Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/236

Ta strona została przepisana.

— Nic. Niema człowieka, któremubym swą duszę zawierzyła. Ona tylko moja i tem jestem silna.
Trąciła prętem klacz i ściągnęła cugle. Kasztanka wyciągnęła się w kłus przepyszny, dziewczyna siedziała jak przykuta do siodła. Stefan zrównał się z nią i jechali pod wiatr, smagani jego pędem, upojeni szybkością lotu. Kędyś z za borów wypełzały chmury, zbierało się na pierwszą wiosenną nawałnicę.
U bramy Misia zwolniła biegu klaczy i, oddychając głęboko, spojrzała na towarzysza.
— Ależ pan wytrzymały! Ten koń haniebnie trzęsie. O, widzę, że nabożne towarzystwo już wróciło. Dobrze, że przed deszczem. Nie lęka się pan piorunów? Tu wśród tych lasów bywają straszne.
— Tak, jeden już mnie tknął.
— Ale żyje pan, więc nie straszny.
— Żyję i błogosławię go. Żyję, nie lękam się, i da mi pani swe zaufanie! — rzekł z jakimś wybuchem wiosennej, słonecznej wiary.
I uśmiechnięty, ruszył galopem pod stajnię.
Chmury szły jak stada czarnych orłów, poczynało w nich złowieszczo huczeć i migotać.
Gdy Stefan, zmieniwszy ubranie, wszedł do salonu, zastał tam gościa. Mężczyzna lat przeszło czterdziestu, szpakowaty, o twarzy poważnej i myślących oczach, opalony wichrem, ale nie przeciętny hreczkosiej parafialny.
— Mój kuzyn, Hrehorowicz, pan Białozór — zapoznała ich Hlebowiczową.
Zamienili uścisk dłoni, ukłon i badawcze spojrzenie.
— Poznałem po oczach pani marszałkowej, że pana się doczekała, i cieszę się serdecznie z poznania towarzysza na zagonie i syna takiego ojca — rzekł Białozór serdecznie i gorąco.
— Panby zaraz każdego do roboty tu zaprzągł! — zaśmiał się Kostuś. — Ale on lada dzień wyjeżdża i bodaj czy wróci, bo właściwie, co tu robić!
— I ja tak kiedyś mówiłem! — rzekł Białozór. —