Szkoda, młodzi, waszych sił, jak ja ich teraz żałuję, gdym musiał wrócić, zmarnowawszy najlepsze lata. Nie czekajcie takiego musu!
Na dworze tymczasem rozszalała burza i deszcz ulewny. Duszka wpadła do salonu na łoskot pierwszego piorunu z dzwonkiem loretańskim i książką do nabożeństwa, wszyscy podeszli do okien i Kostuś zawołał:
— A Misia swoim zwyczajem spaceruje wśród gromów i ulewy. Jeśli jej piorun nie zabije, to będę wierzył w dowodzenie dziada Ksawerego, że szlachcica piorun nie zabija — zawołał Kostuś.
— Pan Siewruk miał rację potrosze. Na tyle gromów, co tu biły, cud, że jesteśmy! — rzekł Białozór.
— Misia, warjatka! — krzyczała Duszka, stukając w szybę.
Dziewczyna zaśmiała się do nich i wbiegła na boczny ganek. Ukazała się po chwili przebrana i zaczęła się krzątać w jadalni. Potem, przywitawszy Białozora, przeszła do babki i nie pokazała się wcale przy herbacie.
Potem poszli wszyscy do pani marszałkowej. Siedziała w fotelu, na dworze deszcz lał, więc Misia rozpaliła ogień na staroświeckim kominie i wszyscy się skupili u tego blasku.
— Cóż widzieliście i słyszeliście w miasteczku? — spytała staruszka. — Dużo było ludzi w kościele?
— Sporo, więcej, niż tamtych lat — odparł Kostuś. — I ksiądz inny.
— Wywojowaliśmy przecie, że tamtego usunięto. Ale trwało to trzy lata i ten zastał zupełne zdziczenie. Nie może dać rady, ma kursy w parafji o mil siedm, sam jeden, o wikarego napróżno kołaczemy.
— Ile tu właściwie liczy się parafjan? — spytał Stefan.
— To zależy, kto liczy. Oficjalnie dziewięć tysięcy. Ale jest drugie tyle: opornych, kwestjonowanych, tchórzów, obojętnych. Tych rachunek zna tylko pani marszałkowa.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/237
Ta strona została przepisana.