Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/24

Ta strona została przepisana.

— A dzieci jakie? Z Kozar?
— Nie — tam jeden chłopczyk był, to go młoda pani z sobą zabrała do Warszawy, do rodziców. Nam przywieźli dwoje państwa Jurjewiczów — po córce pani.
— To i pana Jurjewicza niema?
— A jak i żywi, to już ich niema i nie będzie. Dziewczynka trzylatka ostała i chłopak trochę starszy. Pan Ksawery przywiózł.
— A do kogo to ksiądz onegdaj do was jeździł?
— Nie wiem, ja już trzy dni w drodze. Może stara Monika się spowiadała.
— Mówią, że u was z partji są ranni, gdzieście schowali! — szepnął młody szlachcic.
— Gada, kto nie wie! — mruknął Siemaszko, oglądając się. — Toć chamy stróżują, a powiadają, że przed chłopem nic się nie ukryje.
Na jego suchej, ogorzałej, szczeciniastym zarostem pokrytej twarzy przemknął nieznaczny uśmiech.
— My dziada pochowali, jak kazał, przy zabranym kościele, a niech kto znajdzie mogiłę! — rzekł Wiktor.
— Będzie go nasza pani szkodować. Sami nie wiecie, jaki on ryzykant był, czego on nie wiedział. To pan teraz na gospodarce sam ostał. Dobra fortunka, można żyć. To się i ożenicie rychło.
— Tak myślimy, już w tę niedzielę na zapowiedzi dać. Dziad przykazał.
— A nahodujcie dużo chłopaków, miast tych, co ubyli po lasach.
— Namarnowało się narodu strach! — westchnął młody. — Ja i sam nie wiem, jakim my cudem zostali. Urodzaj to Bóg dał, jakiego nie pamiętamy, ale czegoś radości nijak czuć, ni z tego dostatku, ni z tego, że może jakoś się wykręcimy. Patrzysz choć w niebo, to jakoś w oczach chmurno.
— Jakżeście to chatę zostawili bez dozoru? Chyba już wasza panna Marcelka nagląda.
— I jej doma niema. Posłał ją ojciec do wuja De-