Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Teraz nie kwity pisać, ale spacerować o księżycu z lubym!
— Może chcesz konia do miasteczka czy do Tuhak?
— Innym razem poproszę; teraz tylko tobie przyprowadziłem towarzysza i życzę przyjemności.
Misia wstała, podeszła do okna, by je zamknąć. Kostuś odskoczył, zaśmiał się i ruszył na ganek, Stefan pozostał i patrzał na nią, potem wyciągnął rękę i bez słowa podał jej gałąź czeremchy.
— Pozwolisz mi tu być chwilę? — rzekł głucho.
Misia spojrzała na niego i jakby zrozumiała, jakby się zlękła tych oczu, co ją paliły, obejmowały, przez sekundę zawahała, potem skupiła się i wyzywająco wyprostowała.
— Owszem, nie bronię! — rzekła odchodząc do biura.
Usiadła i starała się dalej pisać, ale nie mogła, więc zebrała po chwili kwity, zamknęła szufladę.
— Czy pan ma co do mnie? — spytała.
— Tak, pani.
— Słucham — rzekła spokojnie, stając w oknie i zakładając ręce na piersi. Patrzała gdzieś ponad nim.
Poszę panią o szczęście! — szepnął gorąco.
— Bzy nie kwitną jeszcze i wątpię, czy ich pan tu doczeka! — odparła z lekkim uśmiechem.
— Nie, bzów teraz nie doczekam, bo, otrzymawszy odpowiedź pani, wyjadę, by stosownie do tej odpowiedzi życiem pokierować.
— Nie rozumiem pytania. O jakie szczęście pan prosi mnie?
— Kocham panią. Chcę pani ręki, serca, życia.
— Za taką ofiarę należy podziękować. Dziękuję panu, ale przyjąć nie mogę ani ofiarować wzamian tego, czego pan żąda. Gdy pan się zastanowi, będzie mi pan wdzięczny za odmowę.
— I to już jest pani ostatnie słowo? Wyrok dla mnie stanowczy? Nie zostawia mi pani nadziei, nie pozwala starać się o swe serce?