Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/245

Ta strona została przepisana.

brać panią z sobą wszędzie, ze swą duszą, na własność.
Szeptał głucho i gorąco, z jakiemś młodzieńczem, potężnem rozradowaniem, z siłą żywiołową uczucia, które rośnie, wszystko zalewa falą, jak morze. Sam nie wiedział, czy mówi, czy tylko myśli. Patrzał na nią rozmarzonemi oczami, a widział ją w sobie.
Dziewczyna zbladła i usunęła się, oparła o ramę okna; czuła, że musi przerwać mu, odejść, nie słuchać, że ten szept jest trucizną woli, że ta fala ją może ogarnąć, że jej straszno się robi i słabo. Zacięła zęby, bo czuła, że szczękają, jak w febrze, i przymknęła oczy, które ją paliły.
Daleko, gdzieś na drodze rozległ się dzwonek, ale oni go nie słyszeli, w czeremchowym krzaku pierwszy słowik się odezwał i urwał, od boru z każdym powiewem szły kłęby woni i dyszenia ziemi odrodzonej.
— Cierpieć, czy to nieszczęście? Mnie boli od szczęśliwości, mnie serce rozsadza, zda się, piersi, mnie głowa płonie, i ogień mam w żyłach. Powinienem cierpieć, bo mi pani odmówiła, nie mogę! Jutro odjadę, i to mi nie straszne. Żyję, świat — mój, szczęście — moje. Powtarzam sobie, że mnie pani nie kocha, ale nie słyszę tego, nie dostaje się do duszy, nie mogę odczuć, co to znaczy, nie kochać. Boże, jak ja błogosławię panią!
Misia wzdrygnęła się, rozplotła ramiona i zrobiła ruch, by zamknąć okno, ale ręka osunęła się.
— Niech pan odejdzie. Co panu! — szepnęła.
— Już pójdę — odparł, jakby we śnie, biorąc jej rękę i niosąc do ust.
Cofnęła rękę i w tej chwili posłyszeli dzwonek, już bliski, ujadanie psów, w oknie Kafarów błysnęło światło.
— Depesza — rzekła Misia.
— Po mnie! — dodał. — Pójdę, odbiorę!
Ruszył ku bramie, po chwili Misia zrównała się z nim.
W bramie wóz stanął, słychać było opędzanie się od psów i przekleństwa po żydowsku.
— To ty, Icek? Depesza? — spytała Misia.