Był listopadowy dzień, gdy Marcin Krośniański wysiadł z wagonu na swojej stacji i rozejrzał się wokoło, szukając znajomej twarzy.
Ale był szabas i deszcz ze śniegiem, więc na podwórzu było pusto.
Żołnierz zawinął poły szynela, zarzucił na plecy swój worek i ruszył w drogę.
Zmęczony długą jazdą w zaduchu wagonu, rad był iść, chociażby w tę słotę i wicher, serce mu biło do swoich.
Wiedział, że rodzice byli w Grelach, więc tam dążył, ale po drodze była Krośna. Wczesny zmierzch zastał go u zawrotu. Poszukał oczami kościółka, majaczał we mgle, blisko, nisko, błyskały światełka folwarku Saturnina. Marcin chwilę się zawahał i skręcił na boczną drogę.
We wrotach opadły go psy, oganiając się, szedł ku domowi, gdy się drzwi otwarły, i rozległ się ponury głos gospodarza:
— Kto się włóczy po nocy?
Zobaczył żołnierza, poznał go i bez słowa cofnął się do izby. Marcin wszedł za nim, szukając oczami Natalki. Ale w izbie był tylko Saturnin, zszywający uprząż przy świetle małej wiszącej lampy.
— A gdzie wasza córka? — niespokojnie spytał Marcin.
— A gdzieżby? W Grelach. Ona tu, jak pies na uwięzi, siedzi z musu, jak z musu robi, byle chwila, to i poleciała. Może i raczy dziś się dowiedzieć, bo już trzeci dzień, jak poszła. To już zupełnie uwolniony wracacie?
— A tak.
— No i co myślicie robić?