olszyny, bagienka, strugi. Na grobli przy rzeczce minęli mały młyn wodny, stojący bezczynnie. Na brzegu zatoczki na belce siedział człowiek, ubrany w szarą czamarkę i długie buty, i łowił małą siatką ryby. Wyżeł mu towarzyszył i powitał przejeżdżających szczekaniem. Siemaszko stanął, a rybak podszedł ku niemu. Obadwa ukłonili mu się z uszanowaniem, bo był to pan Ksawery Siewruk, brat “pani”.
Szczupły, suchy, średniego wzrostu, z twarzą pełną życia i ruchliwości pomimo siwych wąsów i mnóstwa zmarszczek. Wiktor go znał, bo myśliwy był zawzięty, niestrudzony i, gdy tylko odwiedzał Grele, polował ze starym Kalasantym na głuszce. Zresztą byli ze starym kolegami z wojska w 30-ym roku.
— Cóż, udało się? — spytał Siemaszki.
— Co się nam nie uda? — uśmiechnął się ekonom.
— On ci pomagał? — wskazał Wiktora.
— Nie. Sam zrobiłem. On do pani — pan Kalasanty pomarł!
— Z chwałą, jak na polu, słyszałem, co było.
— Może pan przysiądzie?
— A bodajcie! Wozem, tą szkapą! Nie! Już jak nie na końskim grzbiecie, to wolę pieszo. Zresztą okunie się biorą! Na ryby mi zeszło.
— To pan nie poluje? — zdziwił się Wiktor.
— Dubeltówka stygnie w ziemi, tymczasem. Jeszcze zapolujemy, oho! Czy to pierwszy raz naszej broni milczeć do czasu.
Odszedł gwiżdżąc:
Jak to na wojence ładnie...
Wózek potoczył się dalej, a Wiktor rzekł:
— Pan Siewruk to nigdy rezonu nie traci.
— Ot, te ludzie wojskowe to jak stalowe.
Minęli groblę, olszynkę, i stanął przed nimi dwór szary, stary, polem otoczony, o bory oparty. Były to Grele, folwark, wydarty z pod lasu, niegdyś leśniczówka, którą