Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/27

Ta strona została przepisana.

starzy Hrehorowiczowie zostawiali zwykle, jako cichy kąt, dla swych wdów, gdy synowie dziedziczyli Kozary.
Dom mieszkalny, drewniany, niski i długi miał w środku ganek, opleciony fasolą i powojami, po bokach grządki kwiatów, z przodu trawnik z wielką lipą w środku.
Za domem stary sad, obrzeżony szpalerami leszczyny, gęstwą chmielów, bzów, krzewów przeróżnych, z pod których strzelały gęste włoskie topole.
Na dziedzińcu była oficyna, dalej folwarczne budynki, z boku od wjazdu staroświecki śpichlerz z drewnianą kolumnadą w środku, z murowaną piwnicą i zamczystemi przybudówkami.
Siemaszko zajechał wprost pod stajnię, oddał klacz chłopakowi, poszli na boczny ganek do dworu, na kurytarz i weszli do tak zwanej kancelarji.
— Kto tam? — spytał poważny głos z dalszych pokojów.
— Siemaszko i wnuk pana Kalasantego z Krośni.
Na progu stanęła kobieta.
Była wysoka, szczupła, cała w czerni.
Od tego kiru szat odbijała jakby blaskiem twarz blada, spokojna, o bardzo cienkich, jeszcze pięknych rysach, otoczona srebrnemi bujnemi włosami. Była to pani Michałowa Hrehorowiczowa, którą stary i mały, obywatel, chłop, Żyd, wszyscy nie nazywali inaczej, jak panią marszałkową z Grel. Panna cudnej urody niegdyś, potem szczęśliwa żona ukochanego i kochającego człowieka, szczęśliwa matka dwojga dzieci, bogata pani, otoczona czcią, miłością, dostatkiem, teraz wdowa, sierota, nędzarka samotna na zgliszczach i grobach. Podeszła żywo do Wiktora i rzekła:
— Niema pana Kalasantego?
— Pochowalim onegdaj — wpodle pana marszałka.
— Sami?
— Tak kazał. Pewnie ciąganina będzie. Kazał mi tu z raportem i na usługi być.
— Już roboty niema. Sprawa przegrana. Teraz,