Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/30

Ta strona została przepisana.

li, het, jak zajrzysz, ołtarz pod niebem był, a od chorągwi na niebo łuna biła.
— A wy co? — spytał Wiktor przejęty.
— Poprzysięgli razem żyć i bić się i ginąć. Zdało się, dusza z ciała wyjdzie, taka gorącość objęła.
— Wiele też dusz poszło z ciał, na taki lichy koniec wszystko się obróciło — mruknął Siemaszko.
— Chłopom wolność wywojowali! — dodała Monika.
— A pieśni pamięta pan? — spytał Wiktor.
— Cyt, ratniki pod oknami! — szepnął Kacper kredencarz. — Co? Wy chcecie nieszczęście na dwór sprowadzić? Nie dosyć Kozarów i młodego pana?
— Niema mego chodowańca, niema! — szepnęła stara Monika, kiwając głową. — Niedawno, zda się wczoraj, srebrem chorągiew haftowali w garderobie.
— Aha, a potem szarpie skubali! — rzekła Siemaszkowa.
— I ot koniec! — głucho zakończył Drozdowski i zcicha zanucił:

Popalone sioła i zburzone miasta,
A na polu sama zawodzi niewiasta!

Kacper kredencarz do okna poszedł i wyjrzał. Wtem drzwi się otworzyły gwałtownie, na progu, chustą otulona, bez tchu stała kobieta. Zerwali się wszyscy, Wiktor pierwszy.
— Jezu! Marcelko! Co tobie? Czegoś?
Dziewczyna, łapiąc oddech, wybełkotała:
— Już po nas! Lećmy.
— Ale co? Uspokój się! Usiądź! Toć cię zatknie! Co się stało? — rzuciła się do niej stara Monika.
— Powiesili trzeciego! W dzień biały! Djabeł chyba. Od wuja wracałam o południu, patrzę, u dębu kupa chłopów, wartują, trup wisi. Lecę do nas, już wiedzą, radzą, desperują. Taki zgiełk, lament. Uradzili pana Saturnina do miasteczka słać, do Żyda Papirnego, żeby to