Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/32

Ta strona została przepisana.

słów nie mieli, ni przytomności. Wyszli, nikogo nie pożegnawszy, wyleciał za nimi Siemaszko, przeprowadził do pierwszej ścieżki i szeptał:
— Pamiętajcie, w naszym młynie, od wody, deska się rusza, jest schówek, tyle, co dwoje się skuli, ale i czart nie znajdzie. Pamiętajcie, łozami można się dobrać i wsunąć. Bochen chleba znajdziecie.
Oni pomknęli. Wiktor naprzód, dziewczyna o parę kroków za nim. Nie mówili do siebie słowa i szli, jak umieli i mogli najszybciej.
Po godzinie przystanęli, by odetchnąć.
— Stara miała rozum ciebie przysłać, a tobym parę dni Siemaszce pomógł.
— Panią widziałeś?
— Widziałem. Na nią popatrzeć, to jak na świętą. Ile to jednakowoż człowiek przetrzymać może!
— A jak myślisz, co z nami będzie?
— Pewnie karę nałożą i egzekucję postawią. No, trzeba bieżeć. Szkoda mi ciebie, zmachanaś, ale śpieszno!
— Z tego strachu to nie czuję żadnego zmęczenia. Już mi teraz dobrze, żem z tobą. Macocha będzie się swarzyć, żem poleciała.
— Nie macoszy na ty, ale moja. Dziad nas pobłogosławił. Na złe i dobre my swoi!
— Nie zmylisz ty w tych borach?
— Ani chybnę. Za parę godzin zabiegniem.
Znowu szli milcząc, jedno za drugiem. Czasami przedzierać się musieli przez gęstwiny, czasami brodzić przez bagna. Oboje potem byli zlani, dyszeli, ale szli wytrwale.
Wtem Marcelka podniosła głowę, gdy mijali haliznę, i rzekła:
— Widzisz, jakie dziwne niebo. Jakby daleka łuna.
Wiktor stanął, począł się wpatrywać.
— Bo i łuna. Kędyś pożar — odparł.
— O Jezu! Może u nas!
— Nie poznać za lasem.
— Ale jak ci się zda?