Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/33

Ta strona została przepisana.

— Pokazuje na Kozary! — mruknął i przyśpieszył kroku. Dziewczynie zaczęły znowu zęby szczękać, podnosiła ciągle oczy w górę, ale w gęstwinie nic nie było widać.
— Co ci tak zęby dzwonią! Nie bójże się, toć my razem! — zagadał serdecznie.
— A jak to u nas gore? W twojej chacie nawet i papiery i odzież się spali.
— Toć mówiłaś, że uboga wynosiła, a zresztą, jak Boża wola. Co poradzisz. Jeszcze nie wiemy. Może to Kozary.
I znowu po chwili Marcelka zawołała:
— Słyszysz! Jakiś jęk.
— Gdzie, co ci się roi.
Nastawił uszu.
— To w dzwony biją. Ale gdzie? Chyba w cerkwi kozarskiej.
— U nas! W kościele.
— Ot gadasz. U nas pieczęcie, nie wolno dzwonić.
— Toć słuchaj! Po naszemu dzwonią.
Nic więcej nie rzekli. Poczęli biec już na ten dźwięk, który rósł i potężniał.
Nareszcie dopadli do skraju lasu, stanęli i upadli nagle na ziemię.
Przed nimi na równinie z końca w koniec cały zaścianek się palił.
Gorzały chaty i gumna, stertki zboża i stogi siana, płoty, żórawie studzienne, drzewa w sadach.
Stały w ogniu pszczelne ule i wielkie krzyże drewniane, strzegące zagród, gorzała ziemia i niebo nad nią, a w łunie i dymie unosiły się sowy i gołębie, i bił dzwon kościelny, i wyły psy, a ludzi już nie było. A wtem dzwon umilkł, wtedy w borze, już daleko, dał się słyszeć parę razy ryk bydła, zresztą tylko huczał głucho pożar, przerywany głośniejszym trzaskiem walącego się dachu, i wybuchem rozpryskujących się żagwi i skier.
Jasno było, widać było dalekie pola i najdrobniejsze szczegóły kościoła na wzgórku.