Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/35

Ta strona została przepisana.

U nas tak samo kiedyś było. Już i znaku teraz niema, gdzie nasza osada była.
— A jakeście ostali?
— Jak wy! Uciekłam. Szukali, trzęśli, śledzili. Troje nas uszło. Mąż i ja z dzieckiem. Już dawno, dziesięć lat temu. To za wiarę było.
— A gdzież wasi?
— Pomarli. Dziecko nie wytrzymało głodu i zimna, zaraz pierwszej zimy. Pochowaliśmy w lesie. A mąż się utopił. Wiosną już, przez rzekę poszedł do rybaków, ryby ukraść, załamał się i przepadł. Ostałam jedna z osady, teraz cała ziemia moja. A takem się zmocowała, że sto lat po niej chodzić będę.
— A nam co robić? — jęknęła dziewczyna.
— Nie pójdę im się zdawać, jak zbiegły poddany — rzekł ponuro Wiktor. — Jednaka zguba, toć wolę w lesie głodem zamrzeć, niż w lochu. Zostaniem! Niech szukają!
— Macie gdzie się ukryć? Trza wam zaraz iść, dobrą skrytkę znaleźć i przebyć w niej jak najdłużej tymczasem. Choćby i dwa tygodnie, nigdzie się nie wytknąć.
— Jakże wytrzymamy bez jadła?
— Zostawię wam, co mam w sakwach, i co kilka dni dam wiedzieć, co słychać.
— A tam już nigdy nie będziemy! — żałośnie jękła dziewczyna, patrząc na pola, łuną oświetlone. — Nie mamy ni dachu, ni ziemi, już nic swojego. O Jezu, Marjo Matko, co my zawinili, jakże będziemy!
— Stało się, jako dziad mówił. Ostała nam ta wszystka ziemia. Będziemy po niej się błąkać od Krakowa do Smoleńska! — rzekł Wiktor.
— Dziesięć lat ja ją stopami mierzę. Wola Boża dla nas, by dziedzice żebrakami się stali. Nie bójcie się. Żebraczy kij lepszy od niewoli. Uchodźmy stąd, na ranek się zbiera, a w dzień pewnie obławę uczynią! Uchodźmy!
— Żeby stamtąd choć ziemi szczyptę wziąć! Choć tego popiołu trochę!