Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/36

Ta strona została przepisana.

— Nie czas! Do kryjówki szmat drogi! — rzekł Wiktor.
— Możeby do wuja Deremera do straży iść!
— Do nikogo z ludzi! — przerwała stara. — Chcecie się utaić i ostać, niech nikt, ni ojciec, ni matka o was nie wie. Obcy zdradzi ze strachu, swojego zgubić możecie. Jeden Bóg wam ostał.
— I wy!
— Ja, że nikogo nie mam i wszelkie męki przeszłam, każdemu męczonemu służę. Ofiarowanie moje takie.
Jeszcze raz chwilę popatrzyli na swe spalone gniazda i poszli, wsiąkając w leśny mrok. Wiktor prowadził, kobiety szły za nim, Marcelka ledwie wlokąc zesztywniałe nogi, stara bystro się oglądając. Tak zaszli w bagna, porosłe marną sośniną, brodzili wśród kęp, do pasa sięgających, przedzierali się przez łozy. Nareszcie znaleźli się na piaszczystym garbie, jakby wysepce wśród torfowisk. Jodły porastały ten garb, zbite, gałęźmi do ziemi sięgające. Zaszyli się w tę gęstwę i, śmiertelnie znużeni, pokładli się na mchach i igliwiu. Byli narazie bezpieczni. Wiktor okrył swą kapotą Marcelkę, którą trząsł dreszcz, choć miała rozpaloną twarz.
— Żeby ją nie zmogła jaka gorączka! — rzekł frasobliwie do starej.
— Zgryzota ją zmęczyła. Odejdzie! Ja wtedy, tom przeleżała pod mostem trzy dni bez ducha. Schowanie dobre mi się zdaje. Pobędę tu z wami do zmroku, potem pójdę między ludzi.
— Wywiodę was z tej matni.
— Nie trzeba. Już dla mnie matni niema. Gdzie raz przejdę, nie zbłądzę. Miałam ja praktykę dobrą. Pociemku wszędzie trafię. Teraz wam, jak zwierzęciu borowemu, trzeba pożerować, wody wypić i przespać dzień. Woda w bagnie jest, moje sakwy pełne! Wasz to chleb z Krośny, jedzcie.
— Ostatni! — szepnął chłopak, patrząc na kromki chleba.