Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— Bóg wie, my nie wiemy! Ostatni czy nie? Jedz! — Chłopak ukąsił chleba, ale ledwie jeden kęs połknął, schował kromkę w zanadrze, wyciągnął się na ziemi i leżał tak bez ruchu, ni słowa, godziny. Wreszcie znużony fizycznem zmęczeniem, zasnął, zapomniał o wszystkiem.
Obudził się, gdy wschodziło słońce drugiego dnia ich tułactwa. Zerwał się, rozejrzał, wszystko przypomniał, pochylił się nad Marcelką. Spała, przykryta siermięgą żebraczki, jego kapotę miała pod głową. Stara, odchodząc, wszystkie zapasy złożyła pod jodłą, był chleb, sól, okrasa, trochę cebuli, mały garnczek gliniany, kilkanaście kartofli. Marcelka obudziła się o południu, oboje poczuli głód i pragnienie.
Pierwszego dnia nie śmieli rozpalać ognia, ani czem się zająć. Zjedli trochę chleba, popili wodą i siedzieli jeszcze jakby odurzeni, niezupełnie przytomni. Ale w nocy przeszła burza z deszczem i musieli myśleć o ochronie od przemoknięcia, o wysuszeniu szmat.
Wiktor miał szczęściem nożyk i krzesiwo. Rozpalili trochę ognia, ugotowali kartofli, chłopak naciął gałęzi, zrobił w gąszczu budę. Zaczęli już mówić o swym losie. Ratowała ich od rozpaczy i zwątpienia twarda, nieubłagana konieczność życia, tego pierwotnego bytu zwierzęcia. Trzeba jeść, mieć schronienie i nie dać się pojmać ludziom.
Na trzeci dzień począł ich jednak trapić niepokój: co tam się dzieje. “Tam” to jest u ludzi, u władzy, u siły, u prawa. Poczęła ich też nużyć bezczynność, ich, zawsze, ciągle pracujących.
Wiktor poszedł w łozy, nadarł łyka, sporządził dla nich chłopskie chodaki, obuwie schowali na zimę. Ach, ta zima stawała im grozą w myśli! Gdzie wtedy skryć się od mrozu, od śniegu, w co się odziać, jak nie zostawić po sobie tropu! Czwartego dnia nareszcie doczekali się żebraczki. Przyszła o zmroku tak cicha, szara, jak cień. Miała znowu siermięgę na sobie, sakwy pełne i ciężkie, bo je zrzuciła z odetchnięciem ulgi.