— Co, co się dzieje? Byliście w miasteczku?
— Byłam cały czas tam. Złowili już dwóch waszych, co się w tę noc wyrwali! Widziałam, dwa chłopaki. Siekli ich na rynku po trzysta nahajek! Tamtych już pognali dalej.
— Wszystkich?
— Nie. Zmarła kobieta, co w ową noc dziecko miała.
— Któraż? Chyba Feliksowa!
— Dziecko pop ochrzcił. Żyje! Feliks poszedł. W szpitalu dwoje zostało: Nikodem i dziewczyna Romanowa ze złamaną nogą. No, i owi dwaj chłopcy zsieczeni też w szpitalu leżą.
— To się już więcej nikt nie uratował?
— Dwóch niema, co konie na noclegu paśli.
— To pan Wincenty był i Feliksów chłopak — przypomniał sobie Wiktor.
— Niema ani ich, ani koni. Szukają wszędy. A bydło to wczoraj z licytacji sprzedali.
— Kto kupił?
— A któżby? żydy! No i pan Saturnin przepadł. Nie był u żyda Papirnego, pieniędzy nie dawał.
— Ten nie zginie. Ma pieniądze.
— A moi? Ojciec i chłopcy? O Jezu! Jezu! — jęknęła Marcelka.
Potem siedzieli, nieruchomi, milczący, aż wreszcie rzekła stara:
— Was już szukają. Słyszałam w kuźni, jak chłopi gadali, że przykaz po kancelarjach dany, by, kto człowieka z krośniańskiej szlachty znajdzie, do naczelnika dostawił.
— Złapią nas — szepnęła Marcelka.
— Niedoczekanie, by żywych dostali! — ponuro rzekł Wiktor.
— Ja, stara, się nie dałam, wy — młodzi! Tu dobra schowka do zimy.
— A zimą, jak zająca, wytropią.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/38
Ta strona została przepisana.