Żydzi pogadali coś żywo z sobą i Abram posłał bachora, żeby mu co rychlej najął mieszczanina z furmanką.
Mieszczanin był to Bohuszewicz.
Mróz był, sanna doskonała, ruszyli żywo ku borom.
— Za godzinę zalecim do Kozar! — rzekł Abram.
— Tak wam pilno. Zabawim i parę godzin, bo to długie trzy mile.
— A z Kozar do Grel na błota niedaleko?
— A toście nie mówili, że do Grel jedziemy.
— Nu, to co? To po drodze.
— To mi jeszcze rubla dołożycie.
— Ojoj, zaraz rubla, zaco? Jaki wy chciwy. Co to wam za fatyga, albo to roboczy czas! Dam wam na święta wódki.
— Ile dacie wódki?
— Nu, my stare znajome. Dam cały garniec.
Bohuszewicz zgodził się. Abram, z taniego targu rad, począł gawędzić:
— Czy to prawda, że wy się będziecie żenić z tą Teklą, co u was służy?
— Kto to gada?
— Ona sama. Ja był o błahoczynnego onegdaj i ona przyszła do matuszki. Stali ją łajać, że u nich służbę rzuciła i do was poszła, a ona mówi, żeście jej obiecali żenić się.
— Na taką obiecankę każda baba łasa. Można obiecać! — mruknął Bohuszewicz.
— A wasz synek hoduje się?
— Zdrów, dzięki Bogu.
Niechętny był widocznie do rozmowy, więc i Żyd umilkł. Minęli las, poczęli zjeżdżać w równinę.
— Ot, i niema śladu po Krośnie! — rzekł Żyd.
Bohuszewicz spojrzał w lewo. Na płaszczyźnie sterczało jeszcze kilka popalonych szkieletów drzew i kościółek.
— Komu ziemię oddadzą, nie wiecie?
— Kazionna będzie. Ktoś w posesję weźmie. Ład-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/42
Ta strona została przepisana.