Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/43

Ta strona została przepisana.

ny kawał pola i łąka, że lepszej trudno.
— A kościół zabiorą?
— Stary bardzo, pewnie tak pusty stać będzie, aż się sam zwali.
Popatrzał żyd raz jeszcze w tę stronę i rzekł:
— Ot, i niema krośniańskiej szlachty. Aj, jaki to głupi był interes, jaki głupi.
— A tych pięcioro jednakże umknęło. Tych dwóch i konie uratowali. Musieli im Żydki pomóc. Saturnin też lis, z pieniędzmi drapnął.
— Żydki nasze każdemu pomogą! — uśmiechnął się Abram.
— Daleko już oni, pewnie zagranicą.
— Nu, tamte, co nie uciekli, to pewnie jeszcze dalej! — zażartował żyd.
Bohuszewicz umilkł. Poprawił na sobie kożuch, jakby go ziąb ogarnął, i popędził konia. Tak dojechali do Kozar i zatrzymali się pokornie u bramy. Żyd poszedł na boczny ganek i zameldował się do generała, Bohuszewicz dał koniowi obroku i włóczył się po podwórzu, przyglądając się robotom.
Mijały tak godziny i dobrze było po południu, gdy Abram Papirny skończył swój interes, snać bardzo pomyślnie, bo zaproponował Bohuszewiczowi poczęstunek w karczmie. Tam zeszło się już trzech Żydów i zaczęli zajadle gadać, kredą po stole pisać rachunki, kłócić się i godzić. Trwałoby to do nocy, gdyby Bohuszewicz nie zagroził, że pasażera swego zostawi.
Abram tedy znowu się na sanie wgramolił i ruszyli przez błota do Grel.
Były to torfowe sianożęcia, wśród rządowych lasów, koszone zwykle przez okolicznych włościan za opłatą do skarbu. Teraz stały tam jeszcze stogi siana i wiły się drożyny sanne. Dobrze już ciemniało, gdy w tej pustce spotkali dwoje pieszych. Szli od jednego ze stogów i na widok jadących przystanęli o paręset kroków od głównego szlaku. Zaledwie szarzeli w zmroku. Bohuszewicz