dusza, gdzie wasze sumienie, żebyście wy, nie przybysz, ale tutejszy, śmieli proponować mnie, matce Stefana Hrehorowicza, kupno dobytku, zabranego gwałtem ludziom wygnanym! W przyszły sądny dzień wasz, wspomniawszy Jeruzalem i wasze tułactwo, może zrozumiecie, jakeście mnie dotknęli.
Żyd w kąt, do drzwi się cofnął, oczy spuścił.
— Niech jaśnie pani wybaczy, ja myślał... — zaczął.
Ale pani marszałkowej już nie było w pokoju, i Abram co rychlej wyszedł.
W sieni natknął się na pana Ksawerego, który gwiżdżąc wracał z podwórza, niosąc snop żyta.
— Witam pana Abrama. Cóż to, z Kozar jedziecie? Czy już adjutant generała? Dobry interes dla was to powstanie, co? Złoty geszeft! Niema jak z Polakami żyć!
Minął go i, wchodząc do kredensu, wołał do starego lokaja:
— Lamentowałeś, że snopa do Wigilji niema. Masz, kupiłem na wsi. Śnieg sypie, będzie do jutra ponowa. Jeszcze i kota na pieczyste świąteczne utłukę.
Abram już do Siemaszki nie wstąpił, wywołał przez okno Bohuszewicza, i ruszyli do miasteczka z powrotem. Śnieg sypał gęsty, milczeli obadwa, dopiero, dojeżdżając, Bohuszewicz rzekł:
— Wódkę to jeszcze dziś zabiorę. Dokupię jeszcze dwa garnce.
— Tyle chcecie przepić?
— Trzeba hulać! Lepiej będzie — rzekł jakimś zmienionym głosem mieszczanin.
Wjeżdżali do miasteczka, gdy minęli ośnieżonego człowieka. Usunął się w zaspę. Był ubrany w kożuch i chodaki z łozy, twarz całą zakrywał baszłyk.
— Gdzie ciebie czart nosi w taką porę! — zawołał doń Bohuszewicz.
Człowiek nic nie odpowiedział, skręcił ku rzece
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/48
Ta strona została przepisana.