i, brnąc bez drogi, ruszył w kierunku poklasztornych ogrodów. Przesadził tam płot i dotarł do furty. Psy go opadły i wywabiły zakrystjana.
— Kto tam? Czego?
— Do księdza mam interes.
— O tej porze? Bez drogi? Kto wy?
— Ja cudzy. W kazionnych lasach służę. Po drodrze do Grel wstąpiłem. Pani marszałkowa list kazała księdzu do rąk własnych oddać.
— Ano to chodźcie!
Poprowadził go korytarzami, pociemku, i wreszcie jakieś drzwi otworzył i, wpuszczając gościa, zawołał:
— Proszę księdza, to z Grel jakiś człowiek!
I, więcej się nie troszcząc o przybysza, wrócił do swej izby.
Ksiądz czytał przy świecy u biurka, głowę tylko podniósł i spytał:
— A co tam w Grelach? Chory kto, broń Boże?
— Ja nie z Grel, ojcze duchowny. Ja tak rzekłem, żeby się tu dostać. Nie mogłem prawdy rzec. Ja jestem z Krośny, Wiktor Krośniański.
Mówił głuchym szeptem. Ksiądz wstał żywo, podszedł do niego.
— Biedaku! żyjesz? Co z tobą? Sam jesteś?
— Tutaj sam przyszedłem. Ale my we dwoje, z Marcelką.
— Jakżeście wytrzymali? Kto was przechował?
— Żyjem. Przechował Bóg.
— No, ale jakże będzie? Co dalej myślicie robić? Nie straszno wam? Zima, głód!
— Nie straszno już, nie zimno, nie głodno! Przywykliśmy. Zpoczątku było wszystko, i strach, i żal, i desperacja. Jeszcze człowiek pamiętał, że coś miał, czemś był. Teraz to już całkiem od tych dumek wolny.
— Ale jakże żyliście, gdzie?
— Jesienią w borach, po łozach, w świerkach, jak zima nastała, w stogach. Tam ciepło.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/49
Ta strona została przepisana.