Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/50

Ta strona została przepisana.

— Cóżeście jedli?
— Można prawie nic nie jeść, tak leżąc w sianie.
— Toś ty pewnie głodny. Czekajże, każę ci co dać. — Ksiądz do drzwi się rzucił.
Wiktor zatrzymał go.
— Uchowaj, Boże, kto się dowie, pójdzie gadanie. Zginie ksiądz. Nie trzeba, ja nie po jadło tu przyszedł. Mam inną prośbę.
— Co, co! Mówże.
— Ja przyszedłem prosić ojca duchownego, żeby nam ślub dał.
— Jakto! Aha! Tobie i Marcelce, jakże to. Toć was prosto od ołtarza wezmą, i mnie także. Metryki nie mogę wydać. Za to i kościół mogą zamknąć. Nie sposób.
Wiktor stał spokojny. Twarz jego zmieniona, twarda, chuda, ciemna, wyglądała, jakby z kamienia wyciosana. W oczach palił się jakby żar roztopionej stali.
— My na to już sądzeni, ni imienia, ni stanu, ni metryki nie mieć. Ale my przecie ludzie, nie zwierzęta, my chcemy przed Bogiem sobie ślubować, w Jego kościele, przed wami, ojcze. Miłowaliśmy się w spokoju i dostatku, miłujemy się jeszcze silniej teraz w takim boju. Nie odstąpimy siebie do śmierci, ale po śmierci chcemy, by nas Bóg za prawych katolików i małżonków przyjął i nie rozdzielił.
Ksiądz zamyślony począł po pokoju chodzić, wreszcie stanął i rzekł:
— Co ja wam poradzę! Dla was, dla parafii, dla siebie, nie mogę ślubu dać wedle zwykłego obrządku. Tak uczynimy. Jutro pasterka. Zaraz po północy, w kościele ciżba, ciemnawo. Przyjdźcie, zginiecie w tłoku. Poklęknijcie obok siebie, za ręce się trzymając i módlcie się. Ja mszę świętą i wszystkie pacierze za was ofiaruję! To będzie wasz ślub, Bóg wszystko wie!
Wiktor do kolan mu się pochylił.
— Pod amboną będziemy. Ojciec duchowny niech ku nam spojrzy. I ot, takie obrączki mam. Do poświę-