W Grelach pan Ksawery ruszył na zające, pani marszałkowa kazała Siemaszce założyć klacz do sanek, a starej Monice włożyć do koszyka bułkę i ryby.
— Gdzie się wybierasz? — spytał brat.
— Odwiedzę Horbaczewską w więzieniu.
— Przecie ją mieli wywieźć?
— Chora. Do dworku pozwolili się przenieść.
— Ale wrócisz na wieczór?
— Wrócę. Drozdowski dopilnuje tymczasem Stasia, a dzieci będą u Moniki.
Ruszyła z Siemaszką, który natychmiast począł jej prawić o potrzebach gospodarskich.
— Krów dwadzieścia i zboże ma na sprzedaż Bohdanowicz z Krasek. Prosi, błaga, żeby zabrać, bo onby chciał co rychlej wyjechać, a żydzi zrobili nań zmowę. Dają pięćset rubli, a on chce tysiąc, i warto. Chłopi już na robotę chcą chodzić, bo z nich pieniądze duszą.
— Dlaczegóż Bohdanowicz rzuca dzierżawę?
— Za syna go ciągają. Chłopak gdzieś się zawieruszył.
— Może zginął?
— Żyje. Zagranicę się wykradł. Horbaczewski zginął.
— Wiem, ale nie mów tego matce. Ona jeszcze myśli, że ocalał.
— Nie powiem. Poco!
— Kupię te krowy i zboże, ale pieniądze otrzyma Bohdanowicz za miesiąc.
— On się zgodzi na pani słowo. Zabiorę zaraz po świętach! Och, przecież znowu życie będzie. Bez roboty człowiek zgryzoty nie zmoże!
Popędził raźno konia i rozpowiadał o swych gospodarskich planach. Pani marszałkowa milczała, zatopiona w swych myślach, i tak zajechali przed dworek Hrehorowiczów w miasteczku. Wszystkie dzieci i wdowa po nauczycielu wylegli na ganek, rzucili się do rąk swej dobrodziejki. Spytała zaraz o zdrowie pani Horbaczewskiej
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/52
Ta strona została przepisana.