Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/54

Ta strona została przepisana.

zrobią! Chora jestem! Żebym choć wiedziała, że już Adaś bezpieczny!
— Nic mu już nie grozi.
— I ja tak wierzę! Da znak, doczekam się!
Hrehorowiczowa wyszła. Pomówiła chwilę ze swą lokatorką i przynagliła Siemaszkę do drogi. Krótki dzień dobiegał. W miasteczku czuć było gorączkowy ruch przedświąteczny, w powietrzu unosiła się woń oleju i świeżego pieczywa, na rynku uwijały się tłumy mieszczan i Żydów.
Siemaszko pośpieszał, ale już zmierzchało, gdy dojechali do Grel.
— Babuniu, dziadzio zabił trzy zające! — oznajmiły jej dzieci już w sieni, tuląc się do niej. — I obiecał nam dziś niespodziankę. Czy to co żywego niespodzianka?
Wprowadziły ją do jadalni. Stół był nakryty, snop żytni w kącie, siano pod obrusem. Spojrzała po tych tradycyjnych oznakach wigilji, przez oczy jej przeszła chmura. Wolałaby sama w ciszy sypialni spędzić ten wieczór na modlitwie po tych, którzy ją zostawili wdową i sierotą, ale spojrzała na dzieci, na służbę, kręcącą się radośnie, na wchodzącego brata, i zapanowała nad sobą.
— Gdzie Staś? — spytała.
— Maryniu, pójdź, przyprowadź wuja! — rzekł pan Ksawery do dziewczynki.
Dzieci były ubrane czarno, co je postarzało. Dziewczynka miała przytem twarzyczkę poważną, oczka ciemne i myślące. Chłopak był zuchowaty i szczebiotliwy.
Po chwili, prowadzony za rękę przez Marynię, wszedł do jadalni człowiek młody, ale pochylony i ledwie suwający nogami, z głową śnieżno-białą. Rysy były wyniszczone i jakby martwe. Doszedł z trudem do fotela i usiadł.
Dziewczynka przytuliła się do jego kolan, a on po główce jej przesunął dłonią, oczy przymknął. Stary lokaj wniósł wazę. Pani marszałkowa drżącą ręką wzięła