Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/58

Ta strona została przepisana.

— Chleb w torbie mam. Wstąpiłam po drodze na dzieci popatrzeć. Słyszę takie śpiewanie, tak mi serce zabiło, że na wielki ganek weszłam. Dzięki Bogu, wszyscy są i zdrowi!
— Wszyscy! Dosyć chyba ubyło — rzekł pan Ksawery. — Cóż, matko, byłaś, gdzieś miała być?
— Byłam. Stamtąd idę, z miasta.
— Dajcie-że jej jeść!
— Zaraz, tylko dzieciom oddam, com przyniosła. Pamiętacie mnie, dziatki, jesienią byłam.
— Baba, co nam bajki mówiła. Babo, dobrze, żeś przyszła. Będziesz bajki gadać?
— Będę, orlęta, będę. Ot, macie medaliki. Schowajcie, nikomu cudzemu nie pokazujcie, a nie zgubcie! Po wieczerzy powiem wam o nich bajkę.
Dzieci poczęły oglądać dwie srebrne herbowe tarcze, a stary Kacper nie omieszkał dodać:
— Schowajcie, uchowaj, Boże, kto zobaczy! I nie mówcie nawet, że macie!
Poprowadziły kobiety żebraczkę do kredensu, dzieci za niemi pobiegły. Pan Ksawery poszedł do siostry.
Pisała listy w swej kancelarji.
— Staś tu u mnie był długo! — rzekła. — Wraca mu przytomność i mowa, pytał o Jurjewiczów, o Stefana...
— Odejdzie! Wiesz, przyszła ta kobieta z Warszawy.
— To dobrze. Musiała załatwić. Chciałam z tobą pomówić o interesach. Trzeba się zająć gospodarstwem, dźwigać się, żyć dalej. Wiesz, co proponował Abram?
— No, wiem. Żałuję, żem nie wiedział, gdym go spotkał. Byłbym kolbą fuzji zwalił, ile wlezie.
— Poco? Ale, odrzuciwszy jego propozycje, trzeba z innych źródeł zdobyć pieniądze.
— Ciekawym skąd? Co wymyślisz.
— Już wymyśliłam, ale mam pewne skrupuły.
Pani marszałkowa wstała, otworzyła staroświecki