Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— Kostuś, schowałeś medalik?
— Oho, nikt nie znajdzie.
— Nie trzeba nikomu mówić, że mamy. Wiesz?
— Wiem, nikomu.
— Bo, jakby odebrali, strach!
— Strach. Strach!...
Żebraczka chwilę rozmawiała z panią marszałkową, jakby jej z czegoś zdawała sprawę. Gdy Monika wróciła do garderoby, znalazła ją, zbierającą się do drogi.
— Co to? Nie zanocujecie?
— Bóg zapłać. Do miasteczka muszę, na Mszę. Noc pogodna, nad ranem dojdę! Zostańcie z Bogiem.
— Poczekajcie-że. Torby wam naładuję, opatrzę! Wstąpcie, nie bawiąc, pobądźcie dłużej.
— Daj wam, Boże, wszystko dobre i waszej pani sto lat zdrowia. Wstąpię na pisklęta popatrzeć.
I poszła w tę zimową noc, sama, w pustą drogę. A noc była pogodna, jasna, nie mroźna, a taka cicha, że słychać było spadanie śnieżnej okiści z drzew przydrożnych.
Żebraczka sunęła, jak szare widmo, i wreszcie, jakby tknięta tą ciszą, zaczęła półgłosem śpiewać pieśń kolendową.
Nagle w lesie, przy drodze rozległo się tuż za nią:
— Matko!
Stanęła. Z za drzew wynurzyły się i brnęły ku niej dwie postaci. Poznała.
— Już was szukać miałam!
— Myśleliśmy, że już nigdy was nie ujrzymy! — rozradowanym głosem wyszeptała Marcelka.
— Skądże wy?
— Z miasteczka, od ślubu! — rzekł Wiktor.
— Jakie my, taki ślub. Ksiądz kazał na Pasterce być, ślubowaliśmy, w tłumie klęcząc, a on ku nam patrzał, błogosławiąc.
— Bóg widział i słyszał. On wam świadkiem i metrykę napisze. Hej, wyrośnie ród wasz, jak to ziarno za-