kopane, wyrośnie, ino nie wątpcie.
— Matko, dopókiż takiego życia będzie. Ot, zaraz pół roku, w borze, w stogu, w rozwalonej budzie, czasem tydzień bez ruchu, bez mowy, bez jadła! Jak zamieć, że świata nie widać, że wilk nawet nie chodzi, wtedy możemy się ruszyć, żeby ślad nasz zaniosło. Dawno już chleba niema, wasze suchary wyszły. Trzeba pod wsie podkradać się, ze stertek żyta nałuskać, tak ziarno surowe jemy. Cud, że żyjemy. Ale czy długo wytrzymamy!
— Dopóki będzie trzeba. Jaż wiem, co człowiek może wytrzymać. Nie bójcie się. Będzie wam mocy przybywać, a nic wam nie zaszkodzi. Człowiecze ciało dusza trzyma, a wy młodzi. Ja was szukałam z dobrą wieścią. Pan Wincenty i Adaś Feliksów umknęli z końmi. Już bezpieczni.
— Jakże to?
— Ano — zemknęli, ludzie pomogli, konie rozkupili, a ich z rąk do rąk, i wykradli zagranicę. A pan Saturnin aż w guberni.
— Wzięli?
— Wolno chodzi, może i kątek ziemi w Krośnie dostanie. Wiarę zmienił.
— Jezu, Marjo! A żona jego?
— Może i żonę przez to mu wrócą.
— Nie, ona do takiego nie wróci!
— A tamci, reszta, wszyscy? — spytał Wiktor.
— Het, daleko, kędy ino pacierz za nich dojdzie.
— A żeby my ku tej granicy szli.
— Pocierpcie. Ja tam pójdę, rozpytam, szlak wam przetrę i wrócę.
— A kiedy, matko?
— Juści chyba latem. Jak skoro liście puszczą, trzymajcie się owej pierwszej kryjówki. Tam was szukać będę. A teraz do wiosny niedaleko. Grel się trzymajcie. Tam o was wiedzą, przyjąć nie mogą, wiadomo, ale Siemaszko wie, ży żyjecie, i pani.
— Chleb znaleźliśmy na młynie jeszcze jesienią.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/63
Ta strona została przepisana.