Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/7

Ta strona została skorygowana.



I.

Wielkie bory, co pokrywały prawie całą okolicę, przerżnięte były szerokim szlakiem pocztowego gościńca. Na drodze i w borze była wielka cisza. Ścieżką przydrożną, pod cieniem starych sosen, szła szara postać żebraczki. Chustą okryta, sakwami obwieszona, kijem się podpierając, szła szybko, cicho, ledwie, zda się, bosemi stopami tykając ziemi. Z pod chusty wyglądała twarz brunatna od skwaru, sucha, ostra, z czarnemi, bystro patrzącemi oczami. Krok miała tak chyży, że mogła sprostać końskiemu truchtowi, a ruchy żywe i młode. Nie ustawała, dopóki bór ją otaczał, ale oto sosny poczęły się mieszać z świerkami, droga pochylać się lekko, łagodnie, drzewa jakby się rozstępować, i oto gościniec wpłynął na szeroki szmat pól, łąk, obejmujący, jak okiem sięgnąć, żyzną, ludną, zbożną równinę.
Na granicy borów i pól, jakby warta lasu, stał stary dąb — a po drugiej stronie drogi kapliczka drewniana, daszek na czterech rzeźbionych słupkach, okrywający niezdarną, drewnianą figurę świętego Kazimierza.
Tutaj zatrzymała się żebraczka i jęła się bystro po okolicy rozglądać, jakby rozważając, dokąd po chleb i nocleg skierować się miała.
Na widnokręgu dwór czerniał duży, szeroko rozsiadły, łącząc się z gościńcem dwoma rzędami topoli; wprost długą linją ciągnęła się wieś — a na lewo, jak bukiety, rozrzuconych było kilkanaście osad, otaczających drewniany, niepozorny kościółek — het, na widnokręgu znowu bory obejmowały kraj w ciemną ramę — i ku nim chyliło się słońce, znacząc odwieczerz sierpniowego dnia. Po polach, jak mrówki, uwijali się ludzie.
Szelest rozchylanych gałęzi przerwał ciszę boru. Żebraczka dosłyszała i w okamgnieniu skurczyła się, zma-