Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/71

Ta strona została przepisana.



IV.

Pewnej zimnej, śnieżnej już nocy listopadowej ktoś zapukał raz i drugi w szybę oficyny w Grelach.
Zbudził się czujny Siemaszko, zerwał — spytał: kto? Nie było odpowiedzi, tylko znowu rozległo się stukanie. Psy podnosiły już alarm.
Zerwał się tedy ekonom, obuł, kożuch nadział, łojówkę w latarni rozdmuchał i wyszedł w sień.
Na podwórzu psy goniły kogoś już daleko za stodoły — w zarośla.
Otworzył drzwi, oparły się o coś, pchnął mocniej, poświecił nisko na ganek.
Pode drzwiami jakiś toboł leżał — z łachmanów i siana. Schylił się, obejrzał, trącił nogą — i odskoczył przerażony. Tłumok się odzywał. Wziął go na ręce, wniósł do izby, wołając:
— Sabina! Jezu, Marja! Dziecko!
— Co? Czego ty krzyczysz! — zerwała się zaspana żona.
— Dziecko leżało na ganku, na ziemi! O patrz! żywe dziecko!
Przeze drzwi, zostawione otworem, wpadły psy zziajane. Spinały się, obwąchując tłumok, skamlały.
— Won! Poszli! Rozerwą, dalibóg! Jezu, Marja! Prawdziwe dziecko, ciepłe! Słyszysz? Piszczy!
— Dawaj. Trza rozwinąć! Boże miłosierny, w sianie i we mchu! Jak zwierzątko. Kładź w łóżko, w pierzynę! Na tę porę rzucić dziecko, jak szczenię, w nocy, pod progiem! A żebyś był nie wyszedł, psy by jeszcze rozdarły! Poszli, a wody! Wody!
Na zgiełk, rozbudzili się wszyscy w oficynie, i po chwili mieszkanie Siemaszków było pełne. Najrozmaitsze