Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/75

Ta strona została przepisana.

Marcinek! — dodał Kostuś.
Stara spojrzała na ekonomową.
— Ale! Dziecko ktoś nam podrzucił na jesieni. Za swoje chowamy.
Żebraczka pokiwała tylko głową.
— Od miasteczka idziecie?
— Nie.
— To nie wiecie, że księdza zmienili. Jeszcze na Gromniczną. Na pokutę zesłali, że to przeciw mieszanym małżeństwom był. Rozgrzeszenia takim nie dawał. Jakiś gałgan donos dał, mówią, że Bohuszewicz.
— A cóż Bohuszewicz?
— Ożenił się z tą swoją sługą, ruską, u błahoczynnego w łaskach. Tego swego synka sierotę od organistów odebrał, organiścina ze zgryzoty umarła. Ksiądz, co teraz nastał, to z popem i prystawem pija i w karty gra. Już mało kto w kościele bywa.
— A cóż z ziemią w Krośnie! Kto trzyma?
— Nie wiecie. Pan Saturnin wrócił. Wiarę zmienił i swój folwarczek odebrał. Oddali mu podobno nawet więcej jak miał. Budynki stawia. Reszta ziemi do błahoczynnego należy. Mówią, że Bohuszewicz w dzierżawę weźmie. Niema, jak łajdakiem być.
— A widzieliście tych dwóch?
— A niechże mnie Matka Boska broni!
— A takci ich dolę zachwalacie!
— Ze złości, że to kary Boskiej niema.
— Jest, ino uważnie patrzcie! Ujrzycie, poczekajcie!
Spojrzała ku słońcu, a Siemaszkowa zrozumiała.
— Głodniście, a ja gadam. Chodźmy. Już i dzieciom pora na podwieczorek!
Rozgościła się stara w oficynie u Siemaszków całe trzy dni. Niańczyła Marcinka, dzieciom pańskim rozpowiadała bajki, starszym różne nowiny po drogach pozbierane. Zdawała się czegoś szukać, kogoś wyglądać — wstawała w nocy, wychodziła na podwórze, nareszcie czwartego dnia obwiesiła się sakwami, obuła chodaki,