Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/76

Ta strona została przepisana.

wzięła kij i poszła w lasy.
Szła zygzakiem, szeroką drogą i ścieżkami wstępowała do chat gajowych, do smolarni, do bud opuszczonych, do szopek chróścianych na łąkach — zaglądała we wszelkie kryjówki, wywroty, doły. Rozmawiała ze spotkanymi ludźmi, a gdy była sama w najdzikszych haszczach, śpiewała na cały głos nabożne pieśni.
Nie wszędzie jednak dostać się mogła, bo mokradła i błota zatopione były i zalane wiosenną wodą — grząskie, niedostępne.
Tak po tygodniu bobrowania wydostała się na krośniańską płaszczyznę.
Z zaścianków nie było już widocznych śladów. Cegłę, drzewa opalone rozkradli chłopi. Kościółek tylko stał — i gdzie były osady, ruszały się woły — par kilkanaście, zaprzężone w sochy.
Opodal pod lasem bielały nowe zręby folwarku, i słychać było łoskot siekier.
Tam poszła żebraczka.
Chlewy, stodółki stały już pod dachem. Kilku cieśli chłopów pracowało przy domu.
Pan Saturnin ciosał razem z nimi, ale od niechcenia, raczej żeby napędzać innych, niż się samemu trudzić.
Stara zatrzymała się, podparła na kiju i patrzała uparcie na niego.
— Czego ty, starucha? — zagadnął ją po rusińsku. Nie poznał jej.
— Ja sobie mandruję! — odparła w tem samem narzeczu. — Patrzę, nowa osada, myślę jak się też nazywa.
— Krośna!
— Jakże? Krośna tam była, gdzie orzą. Tę nową trzeba nazwać garncarzowa rola.
— Czemu tak?
— Nazwijcie! Kiedyś zrozumiecie czemu.
Chłopi przestali ciosać, zaciekawieni słuchali.
— Gliny tu niema na garnki.
— Niema. Wasz dom na piasku stoi. Mocy w nim