— Nie zdrowa taka rola. Wiadomo — chaty stały, różne bywają chat założenia. Żyją w nich ludzie, a żyją i różne domowniki. Ludzi wysiedlili, a domowniki błąkają się, niewidoczne! Chowa się to pod kamienie węgielne, nie lubi jak płoszą.
Głazów leżało dużo na szczątkach osad. Chłopi poczęli na nie podejrzliwie poglądać, a jeden rzekł:
— Kozarce chytre. Oni dużo stąd cegły powywozili i kamieni, a podobno zimą dzieci po ospie mało co zostało. Dlatego to oni orać nie chcieli, mieli — praktykę. Oho!
— Że to my ich nie rozpytali się! Szelmy milczą!
— A ich co nasze woły obchodzą?
Żebraczka wstała, zawróciła ku borom.
Gdy się obejrzała, chłopi wszyscy zarzucili sochy na karki rogalom — i wędrowali do domu. Stara w las wszedłszy, zadumała, co dalej czynić. Oto tydzień szukała tych dwojga nieszczęśliwych — napróżno. Czyżby zginęli. Czyżby przyszła zapóźno. Znękana powlekła się do straży rządowego leśnika Deremera. Był to wuj Marcelki — temu może śmiało ich nazwać.
Leśniczówka leżała na skraju puszcz. Dotarła do niej dopiero drugiego dnia o zmroku i swoim obyczajem wprosiła się do kuchni i, nic nie mówiąc, spoczęła u progu na ławie.
Leśniczy żonaty był i dzietny. Obserwowała ludzi, słuchała rozmów, przeczekała wieczerzę, i dopiero gdy rodzina spać poszła, a leśniczy wyszedł przed chatę, by przed nocą obejść zagrodę — wysunęła się za nim.
— Nie zanocujesz, stara? — spytał.
— Nie. Mnie pilno. Ja szukam po lasach dwojga ludzi, co się kryją. Nie widzieliście ich, panie, w tych czasach?
— Nic nie wiem o żadnych ludziach. Ja nie policja.
— Policji nie pytam, ino was, boście krewni!
— Ja! Oszalałaś! Ja rządowy urzędnik, nijakiego pokrewieństwa ze zbiegami nie mam! Nie słyszałem o
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/78
Ta strona została przepisana.