Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/79

Ta strona została przepisana.

nikim podobnym!
— No, nie, to nie. Szukam ich już dwa tygodnie. Może pomarli! A ja im właśnie papiery przyniosłam z zagranicy i przeprowadzę bezpiecznie. Teraz do Grel pójdę, będę już tam na nich czekać, jak żyją, to przyjść powinni.
— Nie moja sprawa, nic nie wiem! Ja urzędnik. Żebym takich spotkał, tobym prystawowi doniósł gdzie są. Zakon szanować trzeba i co naczalstwo przykazuje — święte.
Stara nie powiedziała słowa więcej, zginęła w mroku jak widmo.
Deremer wrócił do chaty — rozbudził żonę.
— Głuszec tokuje. Spróbuję, może podejdę — rzekł biorąc strzelbę i torbę.
Kobieta była zwyczajna tym wyprawom.
— Obuj chodaki, bo buty zniszczysz! — mruknęła tylko półsennie.
Żebraczka ruszyła ku Grelom, pełna lepszej otuchy. Znowu rozkwaterowała się w oficynie u Siemaszków — siedziała spokojnie w dzień, przed wieczorem szła jakoby na żebry, do wsi.
— Ot, natura już wołokity — mówiła Siemaszkowa. — Toć syta, w cieple, posłanie ma! Wlecze się to z nałogu, licho wie poco!
Ale stara niedaleko szła. Na skraj zarośli tylko — i tam siadywała nieruchoma, bezsenna noc całą — nasłuchując, czekając.
Nareszcie pewnej nocy posłyszała w haszczach szmer — jakby zwierz szedł, muskając ledwie krzaki. Zwróciła oczy w tym kierunku — czekała. Na haliznę wyszedł człowiek, stanął, na budynki patrzał, rozważając jak iść dalej.
Cicho, jak szmer, zawołała nań:
— Wiktor!
Instynktownie się cofnął, a potem jednym skokiem był przy niej.
— Gdzie Marcelka? — szepnęła.