Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/8

Ta strona została skorygowana.

lała, do ziemi, zda się, przypadła — miała pozór stuletniej baby — obejrzała się.
Z lasu wyszedł na drogę drab w mieszczańskiej kapocie, rosły, barczysty, patrzący zpodełba. Przyjrzał się starej, potem zerknął mimochodem na dąb — i spytał:
— Ty co tu robisz, starucha?
— Zdaleka idę, po prośbie.
— Nu, to idź, czegóż stoisz.
— Tak sobie, przystanęłam, by spocząć. Wy tutejszy?
— Tobie co do tego?
— Chciałam spytać, czy dwór bogaty? Warto wstąpić?
— Ten tam? Kozary? Tam pusto.
— Jakto?
— A takto. Pana Hrehorowicza rozstrzelali, a pani z dzieckiem kędyś u krewnych. We dworze stoją Jenisiejcy.
— I nic im z tylu dostatków nie zostało?
— Komu? Hrehorowiczom? A cóż miało się zostać? Może te Grele, gdzie stara siedzi, jego matka. A ty ich znasz?
— Byłam kiedyś przed laty w tych stronach — tak sobie przypomniałam. Cały kraj znam.
— To nie warto było w te strony wracać.
— Ot, do kościoła pójdę. Ksiądz opatrzy.
— Ale opatrzy, spodziewaj się. Już go dawno niema. Kościół zamknięty.
— Więc któż jest?
— Pustka. Wszędzie, het. W Kozarach, w Krośnie, w miasteczku, po wsiach, po dworach. Ot, do krośnieńskiej szlachty idź. Ci jeszcze siedzą!
Baba stęknęła głucho, na kiju wsparta powiodła oczami wkoło. Zatrzymała je na kapliczce.
— Figura się też zwaliła? — szepnęła.
— Co się miała walić. Toćby odnowili! Bawili się goście, krzyże wszystkie powalili — nie widzisz to?