Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— Jest! Matko! Przyszliście! — wyjąkał.
— Strach miałam, żeście nie wytrzymali. Deremer powiedział?
— On. My byli za takim oblewem, że nie można było zgruntować. Czekaliśmy, żeby choć trochę woda spadła. Onegdaj on się dobrał, po pachy w wodzie. Powiada — idźcie do Grel, albo gdzie chcecie, tu wam nie być w mojej części. Jakaś stara was szuka, może ją policja nasłała, żeby mnie zgubić. Gada, że jakieś papiery dla was ma, ciągnęła za język — nieczysta sprawa. Wynoście się do djabła — a to jeszcze ja przez was zginę!
— Taki on, no, wszystko jedno! Zrobił co trzeba.
— My jakby skrzydeł dostali. Po szyję byli w wodzie, i grzęźli, i płynęli. O Jezu! Przyszliście.
— Gdzież Marcelka? Chodźmy do niej — i w drogę. Wszystko gotowe.
— Ona tu, niedaleko. Ale jakże teraz będzie. Ona wcale już nie chce stąd iść i ja bez niej nie pójdę.
— Co wam?
— Matko! W Grelach synek nasz.
— Tak mi się zdawało — zamruczała, idąc za nim w gąszczu.
Po chwili Wiktor zcicha się odezwał, naśladując wabienie dzikich kaczek, a na to zaszeleściały krzaki i Marcelka rzuciła się do starej, bez dźwięku, bez słowa, obejmując jej kolana.
— Przyszliście, matko, przyszli! — wyjąkała wreszcie. — O Jezu, żyli my tem czekaniem. Powiedzieliście jak będą liście! Całe lato czekali. Jak opadały liście, to i my zamierali. Myśleli — niema was, nie będzie.
— Ciężko było takie papiery dostać.
— A teraz, matko jakże nam odejść! Wiecie?
— Wiem. Jakem do Grel przyszła i opowiedzieli, że ktoś dziecko podrzucił, o was pomyślałam. Niańczyłam chłopaka, dobrze mu tam będzie, bezpieczny się uchowa, aż wrócicie.