Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/81

Ta strona została przepisana.

— Matko, i tak go tu zostawić. Nie zmogę.
— Toć musicie. Nie dacie rady. Uchodzić wam trzeba, tułać się, przekradać. Czego się boisz? Dał ci go Bóg, to i uchowa.
— Żebyście wiedzieli, com przecierpiała, żeby tam zanieść i rzucić. Jesień była, taki ziąb, taka plucha, a z głodu mleka ani kropli nie miałam, i pod wykrotem leżałam, cud, że nas wtedy nie znaleźli, w czystym borze! Co się dźwignę, żeby lepszą kryjówkę znaleźć, to się z nóg walę. Poszedł on pod wieś, do komory się podkopał, chciał ukraść co zjeść, psy zwęszyły, opadły, ledwie umknął, wrócił z trochą ziarna, co ze stertki naskubał. Żułam z plewą razem, a co dziecku dać. Widzimy, że umrze, a nas wezmą lada dzień. Nie było ratunku, przed nami zima! Wydarliśmy papieru z “Ołtarzyka”, nakłuł on rękę, patykiem krwią napisali, jak mogli, owinęli w ostatnią szmatę i poniósł. Myślałam, że z żalu już zamrę, a potem ze strachu, czy żyje. I moc się znalazła iść tam po kilku dniach choć pod ścianę posłuchać, i głodu nie czuli, i całą zimę czasem milami szli, żeby się dowiedzieć. A jak teraz odejdziemy, tak całkiem. Matko, nie wytrzymam!
— A jak zostaniecie, to co! Trzeba odejść, śmiało między ludzi stanąć, imię mieć, swobodę, żeby wrócić bez strachu, w dzień przyjść do Grel.
— Jużci trzeba! — rzekł Wiktor. — Tam robota będzie. Tak żyć nie sposób, choćby dla niego.
— A przecie nigdy mu — synku — nie można będzie powiedzieć. On znajda, my nieślubni i za cudzem nazwiskiem. Oj dolo, dolo!
— A w Krośnie Saturnin się buduje! Matko, zanim pójdziemy, ja mu ten folwark podpalę!
— A poco? Jest Bóg. On was uchowa i synaczka waszego wam doprowadzi w zdrowiu, gdy wrócicie. On i Saturnina osądzi. Nie rusz go!
Milczeli, zwiesiwszy głowy.
— Trzeba iść, Maryś! — szepnął Wiktor.