Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/82

Ta strona została przepisana.

Objęła głowę rękami ze stłumionym jękiem.
— Trzeba! — potwierdziła żebraczka. — Mam tu w sakwach trochę szmat dla was i jadło. W pobliżu gdzie się ukryjcie, posilcie, zaśnijcie. Ja do Grel wrócę. Jak Siemaszkowa w ogrodzie się zajmie, wyniosę wam dziecko za stodołę, tam pusto, nikt nie chodzi, popatrzycie na nie, pożegnacie na jakiś czas. Wieczorem, jak zmierzchnie, ruszymy.
— Daleko do tej granicy, matko?
— Dziesięć dni dobrego chodu, bo to nałożyć drogi trzeba, jako że z Galicji my do Częstochowy szli i wracamy. Jak się uda cichaczem granicę przeskoczyć, to lepiej, a nie, papiery pokażem. Nie jedni będziemy, spotkamy unitów, co na śluby i chrzest się przekradają. Dobra kompanja, znają wychody! A tam doprowadzę was do takich, co robotę zaraz dadzą.
— Oj, robota, robota. Jakem jej rad! — westchnął Wiktor.
— Oj, żeby już wracać! — szepnęła Marcelka.
Stara zaczęła swe sakwy wypróżniać.
Wtedy tułacze poczuli głód przedewszystkiem i zaczęli jeść łapczywie chleb. Ogarnęło ich też straszne zmęczenie i wyczerpanie. Łachmany ich były mokre, szlamem oblepione, nogi bose i pokrwawione. Ledwie zaspokoiwszy głód, wsunęli się w krzaki, ukryli się z instynktem leśnego zwierza i zasnęli.
— Nie lękajcie się. Dopilnuję was, obudzę w porę! — rzekła stara, zasiadając do całonocnego czuwania.
O południu, gdy Siemaszko przyszedł na obiad, zastał w domu rejwach.
Wszyscy mieszkańcy oficyny z żoną jego na czele obrzucali gradem wymysłów żebraczkę.
— Co się stało? — spytał ostro. — Ukradła co?
— Ale, chce dziecko ukraść! — zakrzyczano.
Stara stała spokojnie. Spojrzała nań bystro.
— Jeśli je wam oddano, ja nie ukradnę. Powiedziałam, że taka pora przyszła, ża ja je na godzinę wezmę.