chwili drzwi się otworzyły i już ubrana w paltocik i kapelusz wyszła dziewczyna smukła i szczupła o bladawej twarzyczce i takich, jak on bystrych oczach, i poczęli schodzić na dół.
Dziewczyna miała w ręku spory koszyk, w którym brzęczało jakieś naczynie.
— Wyrywali cię? — spytała.
— Wyrywał Niemiec. Mam czwórkę.
— A mnie się dzisiaj stokrocie tak udały, że pani Szymczakowa obiecała mi od miesiąca piętnaście rubli. Coś ty znów zrobił z czapką?
— Ja myślę, że mi to urządził Świniarski, ale tamci nie chcieli go wydać. Ja mu się odpłacę. A wiesz, wychodząc, omal nie przewróciłem hrabicza. Popatrzał na mnie jak wół na ser.
— E, tak ci się zdaje. On wcale nie pyszny.
— Rękawiczki nosi, a na śniadanie je bułkę z kawiorem!
— Co ci to szkodzi? Czyś głodny?
— Phi, niebardzom też syty, ale co mi tam!
— Co nam zresztą do niego! — ruszyła ramionami.
Przeszli wpoprzek plac i weszli do podrzędnej restauracji. Chłopak został u drzwi, dziewczyna zbliżyła się do bufetu.
Gruba restauratorka skinęła jej przychylnie głową, wzięła różowy bilet — i koszyki posłała do kuchni.
Dzieci czekały chwilę. Były głodne. Zapach jadła je drażnił, to jedno to drugie przełykało nieznacznie ślinę, patrzyli na zakąski na bufecie. Po chwili koszyk wrócił z kuchni, cięższy. Teraz chłopak go wziął i ruszyli ku domowi. Mieszkali we troje z ojcem na Nowym Świecie w dwóch pokoikach, w oficynie, w kamienicy, której ojciec był rządcą.
Gdy weszli do domu, chłopak zdjął tornister i zaraz przykucnął u stolika, coś notując w zeszycie, dziewczyna poczęła prędko nakrywać stół i wydobywać z koszyka obiad.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/85
Ta strona została przepisana.