Nie prowadzili w domu kuchni. W tym pierwszym pokoiku płyta kuchenna była okryta perkalem, w kącie stało łóżko dziewczynki. W drugim pokoju spał ojciec i syn.
Znać było wielkie ubóstwo, ale ludzie zdawali się tego nie odczuwać.
Na małym stoliku dziewczynka rozstawiała potrawy. Było ich cztery za całe pięćdziesiąt groszy.
— To ty dziś jesz zupę? — spytała brata.
— Nie, dziś moje mięso gotowane.
— Twoje? — zaśmiała się.
— A tak! — potwierdził. — Wczoraj miałem zupę.
Postawiła przed każdem nakryciem jedną potrawę. Deser: ciastko z serem podzieliła na trzy części. W ten sposób w cztery dni zjadał każdy jeden obiad. Chleba było dosyć.
— Kostuś, skocz po ojca, pewnie jest u stróża.
Chłopak usłuchał. Ona postawiła karafkę z wodą i zapaliła ogień pod naftową maszynką do herbaty. Potem obejrzała swe kwiaty na oknie, parę wazoników fuksyj i geranjum, i niezdolna próżnować ani chwili, zaczęła reparować czapkę brata.
Wszedł ojciec. Wysoki, barczysty mężczyzna, szpakowaty, o otwartej pogodnej twarzy i wesołych, błękitnych oczach.
Spojrzeli na siebie serdecznie, pogładził ją po głowie i rzekł:
— Wiesz, Marjanna, że mi się dziś ktoś oświadczył o twoją rękę.
— Pewnie profesor! — zaśmiał się Kostuś.
Zasiedli do jedzenia. Połykając zupę, ojciec spytał:
— Nie ciekawaś kto?
— Nie! — odparła obojętnie.
— Bo to ojciec nie wie, że my oboje już zaręczeni — rzekł Kostuś.
— Nie, nie wiem, ale może kiedy powiecie? Co?
— Możem zaraz, jak ojciec chce.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/86
Ta strona została przepisana.