Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/88

Ta strona została przepisana.

Wołodią.
Gdy się znalazł na ulicy, przyszło mu do głowy wstąpić na Warecką i spróbować odrobić lekcje wcześniej. W ten sposób zabawiłby dłużej na Marjensztacie, i porozmawiał z Korewą, siostrzeńcem pani Horbaczewskiej, medykiem z pierwszego kursu. Skręcił na Warecką, zadzwonił do drzwi Sergjusza Iwanowicza Baszłykina. Otworzył sam Wołodia.
— Wot prekrasno! Ojciec poszedł na karty, matka do generalszy na czaj. My by mogli też pohulać.
— Zadania trzeba odrobić! — rzekł po rusku Kostuś.
— Eto wzdor. Pajdiom!
— Gdzie?
— Ja zaprowadzę. Jest taka stara na Oboźnej. Za rubla dostaniesz kart i herbaty z rumem. Dziewczyny usługują.
— To odrobim prędko i idźcie.
— A wy?
— Ja jeszcze mam dwie korepetycje.
— Naplewat’! To może wcale dziś nie róbmy.
— Aha, to i na trzeci rok zostaniecie w trzeciej!
— Czort waźmi! Ja i z trzeciej dostanę tu dobre miejsce! Mnie na djabła klasy.
— No pewnie, ale Siergiej Iwanowicz mnie przykazał was uczyć, to muszę!
Coś mrucząc, Wołodia usiadł za stołem, wydobył brudne, zasmarowane zeszyty i ziewając wziął się do przypominania lekcji.
Sumiennie Kostuś kuł z nim przedmioty. Chłopak nie był nawet tępy, ale leniwy, niedbały, przekonany, że mu to wcale nie potrzebne. Robota korepetytora była ciężka i niewdzięczna, to też chłopak odetchnął z ulgą, gdy się znalazł na ulicy. W bramie rozstali się z Wołodią, który pędził na Oboźną z całą dumą szesnastoletniego dobrze odżywionego bydlęcia, szukającego rozpusty.
Teraz Kostuś rozpuścił swe długie nogi i gnał na Leszno. Było zimno i padał śnieg z deszczem, wczesny