Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

Wskazał na dąb, na leżące potrzaskane drzewo Bożej Męki i dodał ze śmiechem:
— U nas teraz porządnie i cicho. W borze nawet dzięcioł nie kuje. Ruszaj, gdzie chcesz, nic cię złego nie spotka, boś stara i nieurodziwa.
Baba podreptała naprzód i skręciła na polną drożynę ku krośnieńskim sadybom — drab przepadł w gęstwinie.
Teraz widok szeroki zginął z oczu żebraczki — widziała tylko poletka różnobarwnej ścierni, owsiane półkopki, zieloną nać kartofli po zagonach. Weszła w szachownicę pól szlachty krośnieńskiej — zmierzała ku obejściom gospodarskim. Po drodze ludzie pracujący nie podnosili prawie oczu na nią. Mężczyźni ładowali owies na fury, kobiety wyrywały len. Strojem się tylko różnili od chłopów, zresztą pracowali ciężko, wyglądali ubogo. Kobieta zaczepiła wreszcie młodą dziewczynę, wiążącą len w snopy i tak zajętą i zamyśloną, że drgnęła, słysząc ludzką mowę.
— Pochwalony. Czy u was przygarnięcie na noc dostanę? Zdaleka idę! Ustałam! — żałośnie przemówiła stara.
— Idźcie śmiało. Ot, pierwsza nasza zagroda. Matka was przyjmie.
— Psów się lękam, już raczej pomogę, to razem pójdziemy.
Dziewczyna w milczeniu przystała. Stara poczęła powrósło rozścielać i gadać.
— To u was po okolicy, jak mór przeszedł.
Dziewczyna poruszyła brwiami.
— Dwór przepadł, ksiądz przepadł, kościół zamknięty. Jakoście cudem ostali — biadała dalej stara.
— Małe ludzie my — nieznaczne.
— A u was, u szlachty spokój? Byli pewnie chłopcy w partji, nie wzięli kogo?
— Nie. Wszyscy doma. Ale niewiadomo co będzie. Ktoś nas zgubić chce. Wy od miasta idziecie?